Skip to content

Wahadło nowych rzeczywistości

Last updated on 29 października 2025

Ani – mojej Sis – ośmielam się dedykować

Świt, który wdarł się do mojego pokoju wciąż nie wie, czy ma zostać, czy uciec z powrotem w noc. Na parapecie przysnęła filiżanka po wczorajszej herbacie – dno pokryte osadem z liści, niczym mapa niepodjętych decyzji. Dotykam jej brzegu palcami, zimna porcelana, nie pamięta, że jeszcze niedawno była przecież gorąca.

W lustrze za mną odbija się jedyne okno w pokoju, ale światło w nim jest inne. Chłodniejsze. Jakby odbicie nie nadążało za budzącym się dniem. Dźwięk przejeżdżającego autobusu przecina ciszę – metaliczny, odległy, znajomy jak puls miasta, które budzi się bez entuzjazmu, jakby z konieczności albo nawyku.

Próbuję się odnaleźć, samookreślić. Czuję, że to samo życie można oglądać pod różnym kątem. Że każde nowe spojrzenie otwiera inny świat. I że ja – właśnie teraz – jestem na granicy między nimi.

Przedramiona pokrywają się gęsią skórką. Ciało zaczyna delikatnie dygotać. Nie, nie z zimna. Bardziej z tego, że coś w powietrzu zmienia częstotliwość. Jakby rzeczywistość przesunęła się o milimetr w bok – niezauważalnie dla oka, ale wyraźnie dla ciała.Spoglądam na własne dłonie. Palce lekko drżą. Wiem, że to nie jest lęk. Nie mam żadnych powodów do obaw. To raczej rezonans. Jakby ciało rozpoznało, że jest więcej niż jedna wersja tego konkretnego momentu – i próbuje wybrać, w której wersji pozostać.

To drganie przypomina mi o innym – o tym, które zobaczyłem kiedyś w Instytucie Fizyki, a raczej w tym co zeń pozostało. Mieścił się on w kilku pomieszczeniach na pierwszym piętrze wiekowego budynku, który pachniał wilgotnym gipsem i przeterminowanymi chemikaliami. Opuszczony od dziesięciu lat, może dłużej. Na stole wahadło z przezroczystego szkła. Drżało mimo braku ruchu powietrza. Stałem tam długo i cierpliwie obserwowałem ten ledwie dostrzegalny, uporczywy ruch. Krzesło obite starą skórą zatrzeszczało, gdy się o nie oparłem. Na blacie plama po rozlanym odczynniku – ciemnobrązowa, stara jak wszystko w tym miejscu. W szufladzie biurka, do której z ciekawości zajrzałem leżała notatka. Ręcznie napisana, w języku niemieckim, ołówkiem już wyblakłym. Pismo drobne, starannie wykaligrafowane, jak u kogoś, kto przywykł do precyzji: „Die Beobachtung schafft die Welt, sie misst sie nicht nur”. Próbuję to przetłumaczyć w głowie. „Obserwacja tworzy świat, nie tylko go mierzy”. Na dole kartki – ledwo widoczny podpis: E. Mach. Pomyślałem wtedy o tym szklanym wahadle. Czy drga, bo ktoś je kiedyś uruchomił? Czy może drga, bo ja teraz na nie patrzę? Obok, na tym samym biurku, stoi stary aparat telefoniczny – pokryty kurzem, z mechaniczną tarczą i czerwoną lampką, która nie świeci od lat. Dotykam słuchawki. Jest ciężka, zimna, jakby nikt jej nie podnosił od dziesięcioleci. Patrzę na tę lampkę i nagle widzę inną rzeczywistość, przezroczystą jak szkło wahadła – ona miga. Ktoś podniósł słuchawkę. Usłyszał głos z drugiej strony. Może to był telefon z ministerstwa, może prośba o kontynuację badań, może ostrzeżenie. Ale ktoś odebrał. I wtedy instytut działa dalej, nie został opuszczony. Naukowcy wciąż tu są – w tym samym pokoju, w tym samym czasie, ale w innym świecie. A wahadło drga, bo oni wciąż je obserwują. Lampy świecą. Krzesła nie trzeszczą. Wszystko działa.

A tu – cisza. Lampka nie miga. Chyba nikt nie odebrał tego telefonu. Może, gdy dzwonił, nikogo już nie było w pokoju. Albo ktoś był – ale nie sięgnął po słuchawkę, bo miał ważniejsze sprawy na głowie? Jeden gest, jedna sekunda wahania – i wszystko się rozjechało na dwie ścieżki. Dwa równoległe światy. Ja stoję w tej opuszczonej, a nie tamtej żywej. Ale czasem czuję, jakbym pamiętał obie. Jakbym kiedyś słyszał dzwonek tego telefonu – i nie odebrał. Na tarczy zdezelowanego zegara wiszącego na ścianie – 03:17. Wskazówka sekundnika zatrzymała się między dwiema kreskami. Nie porusza się. Nie pulsuje. Czyżby jednak czas się tu skończył dawno temu?

Ale wahadło wciąż drga.

Wyciągam rękę. Dotykam szkła palcem. Wahadło zatrzymuje się – na ułamek sekundy, jak gdyby czekało, co zrobię dalej. Potem wraca do ruchu. Nie do mnie. Do siebie. I wtedy myślę – może to ja je podtrzymuję. Może wahadło drga, bo ja na nie patrzę. Bo jestem tu, w tym pokoju, w tym momencie. A gdybym wyszedł – przestałoby. Albo nie. Dalej by drżało. Ale w innej rzeczywistości. W tej, którą zostawiam za sobą.

Przez okno widzę koronę starego drzewa. Jego cień pada na jedną ze ścian, powoli się przesuwa. Godzina mija. A ja wciąż tu stoję. Zmuszam się, aby w końcu stąd wyjść. Ale czuję, że zostawiłem za sobą drugą wersję siebie. Tę, która została w pokoju i dalej patrzy na wahadło. Tę, która nigdy nie wyszła. Która obserwuje, i dlatego wahadło wciąż drga.

A ja – idę dalej. W tę rzeczywistość, w której wahadła już nie ma.

Ale równoległe światy nie potrzebują wahadła, by się ujawnić. Czasem wystarczy odbicie w szybie, zapach kawy, echo kroków na peronie metra.

Schody z wilgotną poręczą. Zapach starego betonu i mokrych ubrań. Dźwięk kroków – nierówny, jakby każdy człowiek miał inny rytm serca. W szybie wagonu, tuż przed odjazdem, zobaczyłem ją.

Nie mgła. Nie widmo.

Jej twarz była wyraźna jak moja własna. Ciemne włosy ścięte krótko, w stylu lat dziewięćdziesiątych – coś, co pamiętam tylko z fotografii innych ludzi. Czarna kurtka ze skóry, taka, jaką noszono wtedy, gdy moda nie była jeszcze algorytmem.

Patrzyła na mnie z drugiej strony szyby. Z cichym wyrzutem. Czekała, aż coś powiem. Znałem ten wzrok. Nie z tego życia. Ale ze wspomnień, które choć nie powinny zaistnieć – mimo to zaczęły się budzić. Jak echo z równoległej rzeczywistości.

Głośnik nad peronem zacharczał. Głos – zniekształcony, mechaniczny, zapowiadał kolejny przystanek. Ale przez ułamek sekundy usłyszałem w tym dźwięku coś innego. Nie słowo. Nie nazwę stacji. Coś, co mogło być imieniem. Jej imieniem. Gdyby ktoś wcześniej mnie zapytał, nie potrafiłbym przypomnieć sobie jak się nazywała. Ale teraz w tym megafonowym skrzeku rozpoznałem je – jakbym słyszał je kiedyś powielokroć. Jakbym powtarzał je w różnych diapazonach czułości. Ale w innym życiu. W tym, którego tu nie ma. „Psychika płata mi figle i pozbawia pewności siebie” – pomyślałem. Gdy pociąg ruszył, jej odbicie zostało w tyle. A ja stałem na peronie, z sercem bijącym głośniej, niż powinno, czując w klatce piersiowej coś, co nie było strachem. To była próba zbudowania pomostu – pomiędzy tym, co jest, a tym, co mogło być.

Wyobrażam sobie, jak to mogło wyglądać. W innym życiu. W innej wersji tego świata.

Kłótnia o okno – kto je zamknie. Kto pierwszy powie przepraszam po sprzeczce? Poranna kawa z automatu, który zawsze warczał za głośno, ale jakoś do tego przywykliśmy. Cisza, która nie wymagała słów, bo już wszystko było powiedziane. Może ona trzymałaby moją rękę w szpitalu, gdy budziłbym się po jakiejś poważnej operacji. I jej twarz byłaby pierwszą rzeczą, którą zobaczyłbym… Poczuł ulgę, że mam dla kogo żyć… Ale tu – na tym peronie, w tym życiu – byliśmy tylko dwoma cieniami, które nagle minęły się w odbiciu. Wyciągam bilet z kieszeni. Trochę pogięty. Data na nim prawie nieczytelna – ale to jest ten dzień. Ten dzień, w którym wybrałem ten peron, ten, a nie tamten. Ten wagon, a nie jakiś inny. Rozrywam bilet wzdłuż zagięcia na dwie połowy – jedna część w jednej dłoni, druga w drugiej. Jak dwie ścieżki jednej drogi, które rozeszły się w tym samym momencie.

Na jednej ona jest. Na drugiej – już jej nie ma.

Wkładam połówki do kieszeni. Czuję ich ciężar. Podobny do tego, który czułem w starej bibliotece, gdy przesuwałem palcami po grzbietach książek – większość miała wypłowiałe tytuły i lekko postrzępione okładki, pokryte kurzem. W głębokiej, bibliotecznej ciszy każda książka wydawała się świadkiem czasu – zmęczonym strażnikiem historii, która nie chciała ulec zapomnieniu . Na końcu jednego z regałów, wciśnięty między opasłe tomy, znalazłem cienki zeszyt. Ktoś nakleił na okładce etykietę: „Rzeczy, które się nie wydarzyły”. Stałem przez chwilę, obracając zeszyt w rękach. Przypomniało mi się, jak w dzieciństwie zapisywałem w takich zeszytach listy rzeczy, o których bałem się mówić na głos – marzenia, strachy, drobne pomysły, które nigdy nie miały się urzeczywistnić. Ten zeszyt wyglądał podobnie: jakby ktoś próbował zarchiwizować własne alternatywy wśród cudzego milczenia. Powoli zacząłem go kartkować. Na jednej ze stron widniał szkic – ręka wyciągnięta w ciemność, zatrzymana w pół gestu. Linie nieregularne, chaotyczne, pełne pośpiechu. To była próba uchwycenia czegoś, co znikało. Jakby ktoś chciał zatrzymać moment, który już mijał i nie mógł się powtórzyć. Dotknąłem tej kartki. Papier był miękki, jakby wilgotny, ze śladami rozmazanego tuszu i pożółkłymi plamami. Chłód, który poczułem, przenikał przez palce niczym echo tej obecności, która dawno gdzieś się rozpłynęła. W tym prostym szkicu, w tej zatrzymanej ręce, wyczuwałem coś nieobecnego – brak, który nie był tylko pustką, ale potencjałem. Śladem alternatywnej rzeczywistości, życia, które mogło się wydarzyć, ale zostało przerwane.

Przypomniała mi się wtedy rzeźba z Kanazawy – człowiek na drabinie, trzymający linijkę, mierzący chmury. Bezgraniczną przestrzeń nad sobą stara się zamknąć w miarę, w jednostkę, w coś, co można zważyć. To gest czysto ludzkiej tęsknoty – pragnienia uchwycenia tego, co ulotne i niezmierzone.

Potem powróciła pamięć o innym obrazie. Byłem dzieckiem, sypałem powoli piasek na kopczyk nad martwą jaszczurką w ogrodzie. Nie płakałem, ale ten gest zawierał coś więcej niż tylko ciszę. Piasek miał zamknąć to, co otwarte – miał nadać koniec i porządek temu, co bezpowrotnie minęło.

Ta podwójna pamięć – pomiar chmur i rytuał pożegnania – stała się dla mnie pierwszą lekcją o przemijaniu. O tym, że pewne rzeczy nie dają się zatrzymać, a inne trzeba umieć zamknąć, by iść dalej.

Wiem jednak, że w równoległych światach ból przemijania i strata zyskują inny wymiar. Tam, gdzie kończy się jedna ścieżka, zaczyna się druga. Może tam, gdzie ginie bliska osoba, ona naprawdę nie znika, lecz trwa wśród niezmierzonych wersji życia. W tym obecnym świecie pozostaje ból – pustka bez wyjaśnienia – ale w innych światach jest radość, spotkanie, kontynuacja. Czy ból po stracie traci wtedy swoją ostateczność? Czy radość ze spotkania nie zamyka rozdziału nieobecności? Myślę o tym jako o przestrzeni, w której śmierć przestaje być końcem, a staje się przejściem, rozgałęzieniem wszechświata. Przyjmuję tę myśl z ciężarem i nadzieją. Bo choć stoję na swoim peronie, w swojej rzeczywistości, gdzie dwa cienie mogły się nawet nie zauważyć, wiem, że gdzieś, gdzieś indziej, między światami, nasze drogi mogą się skrzyżować – na zawsze. Ten niewidzialny most między stratą a spotkaniem niosę ze sobą późnym wieczorem, gdy ulice są wilgotne po deszczu. W witrynach odbijają się reklamy, twarze, ślady spojrzeń. Wszystko znajome, a jednak lekko przesunięte. Miasto testuje nową wersję siebie.

Idę wolno. Słucham.

Hałas nie jest hałasem – jest muzyką, którą miasto komponuje bez świadomości. Słyszę to teraz – rytm kroków, świst samochodu, szum wiatru w przewodach elektrycznych. Ulica odlicza rytm: raz, dwa, trzy, cztery. Moje pięć – jakby próbowało przełamać schemat, wprowadzić coś osobistego, nieregularnego. W kałuży odbija się światło latarni. Nie jest ani białe, ani żółte – raczej mdłe, jakby nie mogące podjąć decyzji, w jakim kolorze chce zaistnieć. W tej powierzchni, płynnej i niepewnej, widzę kody emocji – gwałtowny gniew, spokojną ciszę, nieoczekiwaną radość. Każda z nich zmienia częstotliwość światła, jego ruch i pulsowanie. Spokój wydaje się najtrudniejszy. On unosi całe to drganie, wymaga, by zamilkły wszystkie pozostałe rzeczy naraz.

Miasto wie o mnie więcej, niż ja o nim. Zna moje trasy, moje przystanki, miejsca, w których się zatrzymuję. Wie, kiedy jestem szczęśliwy, a kiedy unikam swojego odbicia w witrynach.

Przechodzę obok kawiarni, w której siedziała ona. Ta sama z metra. Nigdy tam nie była, ale mogła. W innym świecie. W tym, który nie zaistniał. Przez okno widzę parę – młodą, rozmawiają przy stoliku. Ona śmieje się, on coś pokazuje na telefonie. To mogłem być ja. To mogła być ona. W innej wersji tego wieczoru. W odbiciu szyby kawiarni widzę swoje usta poruszające się bez głosu. Po szkle ściekają krople – w połowie drogi wymazują mi usta. Zapach kawy dochodzi, po tym jak ktoś uchylił drzwi. Wdycham go zachłannie, jakby pochodził z innego świata. Ze świata, którego tu nie ma. Jestem teraz dokładnie między tymi dwoma światami. Ani tu, ani tam. Więc może mnie nie ma? A może właśnie jestem najbardziej obecny – na granicy, gdzie wszystkie światy się stykają.

Wracam do tego samego pokoju o świcie.

Ta sama porcelanowa filiżanka. Ale światło już inne – bardziej miękkie, mniej pewne siebie. Autobus przejeżdża. Nie dźwięczy. Tylko drży we mnie, jak echo czyjegoś snu. Tak samo jak wahadło – ten sam takt, ten sam rytm. Podnoszę filiżankę. Osad na dnie dziś wygląda inaczej niż wczoraj – lekko przesunięty, ledwie zauważalny wzór, jakby sam czas postanowił się poruszyć, odetchnąć. W nocy coś się zmieniło – coś niewidocznego na pierwszy rzut oka – ale wystarczającego, by zmienić ciężar chwili. Zostawiam filiżankę na stole. Dłoń czuje pustkę, mimo, że coś wciąż trzyma – niematerialny ciężar, niewyobrażalną obecność. W lustrze widzę cień, który się uśmiecha. Nie wiem, czy to ja, czy tylko odbicie nocy, która powoli ustępuje miejsca świtowi.

Przytulam policzek do parapetu. Jest zimny. Ten chłód przenika mnie budząc ze snu. Czuję puls miasta – nieśmiały, cichy. Oddycha razem ze mną.

Na powierzchni bezruchu chwili, zawieszonej między światłem a cieniem, nakładają się warstwy historii – echa dawnych decyzji, zapomnianych ścieżek, niewypowiedzianych słów. Szklane wahadło, które drga w opuszczonym instytucie. Twarz w szybie metra. Szkic ręki w starym zeszycie. Piasek sypany na jaszczurkę. Odbicie w kałuży na mokrej ulicy. W tej jednej, zatrzymanej chwili, wszystkie światy splatają się w jeden, niedopowiedziany oddech czasu – miejsce, gdzie przeszłość i przyszłość, różne wersje życia, wzajemnie się przenikają, bez końca.

To nie jest koniec, lecz początek – otwarcie w nieskończoność, gdzie każdy ból, każda radość i każdy gest mają swój nieśmiertelny rezonans.

Choć stoję na peronie swojego życia, czuję wezwania z równoległych światów – zaproszenie do tańca między rzeczywistościami, do spotkania, które nigdy się nie kończy.

Jeśli te słowa dały Ci do myślenia – ufunduj łyk energii niezbędnej do opisywania świata.

Dokarm autora kofeiną
Published inbajka

Be First to Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *