Skip to content

brudnopis…

Słowa. Odwieczni architekci myśli, niewidzialne nici, które od zawsze splatały nasze losy, pozwalając budować mosty zrozumienia lub wznosić mury nieporozumień. Ich potęga jest niezgłębiona, zdolna rozczulić serce do łez, zakuć w kajdany wstydu, rozpalić iskrę radości w najmroczniejszej duszy, albo wlać lodowaty dreszcz przerażenia w żyły. To one są naszymi posłańcami, niosącymi echa najgłębszych uczuć, opowieści o minionych doświadczeniach, szeptach intymności i grzmiących deklaracjach w sporach z adwersarzami.

Słowom należy się bezwarunkowy szacunek, bo w ich esencji leży podwójna natura: mogą być niczym kojący balsam, łagodzący rany duszy, lub jak ostrze wykute w najtwardszej stali, zdolne są zadać ból dotkliwszy niż jakakolwiek fizyczna rana. Nigdy nie są obojętne, nigdy puste. Czasem promienieją mądrością, czasem przesiąknięte są głupotą, lecz zawsze, nieodmiennie, wypełnione treścią.

Pracuję ze słowami i dzięki słowom. Dotykam je, obracam w dłoniach, czuję ich ciężar, poszukuję lekkości. Wielbię je za ich plastyczność, podziwiam za ogromną moc. Są dla mnie niczym glina dla rzeźbiarza – materią, dzięki której mogę próbować ukształtować to, co niewypowiedziane, wyrazić to, co bardzo głęboko ukrywam w zakamarkach duszy.

Oto ja i moje słowa; uporczywa wędrówka ku samemu sobie, gdzie każda litera staje się nicią zszywająca rozdarte brzegi świata…