Letnie popołudnie na łące. Powietrze stoi nieruchomo, gęste od zapachu żywicy i pyłków, które unoszą się niczym złota mgła w ukośnych promieniach słońca. Leżę w trawie, w tej nagrzanej wonności, czując, jak chłód ziemi podpiera mój kręgosłup, a źdźbła łaskoczą szyję delikatnym dotykiem. Jest sielsko.
Nagle zauważam, że tuż obok, rozgrywa się dramat — dramat, który przykuwa moją uwagę całkowicie. Czerwona armia mrówek opadłą dużą gąsienicę. Jej ciężkie ciało, bezskrzydłe i o aksamitnej czerni, lśni rdzawym połyskiem w słońcu. Gąsienica nie ma skrzydeł – na jej grzbiecie długie, twarde włoski zbierają pył, przez co wyglądają, jakby ktoś posypał ją mąką. Wokół niej, w rozedrganym powietrzu, unosi się zapach kwasu mrówkowego, a zacięta walka zdaje się wstrzymywać oddech całej łąki. Gąsienica, nieugięta, porusza się majestatycznie, a jej szorstkie włoski z każdą chwilą odpędzają natrętne mrówki. Mrówki nie rzucają się wszystkie naraz. Planują atak. Ich szarpnięcia są drobnymi, zsynchronizowanymi ruchami. Ciosy wyprowadzane są z metodyczną precyzją. Zgiełku walki nie słychać – tylko suchy szelest trawy i rytmiczny poszum wiatru, jak odległy oddech ziemi. Metrum śmierci. Rytm drobnych zamiarów.
Patrząc na te mrówki, jak pracują zgodnie i cierpliwie, przypominam sobie salę w muzeum. Byłem tam kilka tygodni temu. Stałem przed starym krosnem i patrzyłem, na rozpięty na nim pas słucki – setki drobnych nitek splecionych w jeden mocny materiał.
Pomyślałem wówczas to samo, co teraz: małe rzeczy, które się powtarzają, potrafią stworzyć coś wielkiego. Tkaczka pracowała tak samo jak te mrówki — jeden ruch za drugim, bez pośpiechu, za to z precyzją. Każda nić miała swoje miejsce, każdy gest był dokładnie taki sam jak poprzedni. W wyobraźni poczułem ten sam rytm, który obserwuję teraz na łące. Mrówki atakują serią: raz po raz, tkacz przeplatał swoje nici, jedna po drugiej. Różne narzędzia, ten sam sposób pracy.
Pochyliłem się nad utkanym pasem, żeby przyjrzeć się jednemu supełkowi. Wyglądał jak mikroskopijna pięść — punkt, w którym kilka nitek zacisnęło się na tyle mocno, że trzymało całą resztę. Bez tego supła materiał by się rozpadł. Tak jak bez zgody między mrówkami gąsienica by uciekła.
Czytelnia. Długi stół z dębowego drewna, lampka rzucająca delikatny krąg światła. W powietrzu wisiał zapach starego papieru i kleju, jakby czas zatrzymał się między kartami książek. Przede mną leżała reprodukcja średniowiecznego bestiariusza – wierna kopia rękopisu z XIII wieku.
Przybliżyłem lupę do strony i zobaczyłem coś fascynującego: wzdłuż brzegu, w ozdobnym marginesie, ciągnęła się procesja maleńkich mrówek. Były namalowane złotem i czernią, każda z inną pozycją odnóży, jakby artysta uchwycił je w ruchu. Gołym okiem ledwo widoczne, pod szkłem powiększającym stawały się wyraziste i żywe.
Te miniaturowe mrówki nie walczyły z lwami i jednorożcami, które dominowały w centrum strony. Zamiast tego okrążały je, tworząc własną opowieść na brzegu. Linia ich marszu prowadziła mój wzrok do inicjału, gdzie dostrzegłem drobną poprawkę. Artysta zamalował literówkę cienką warstwą czarnego pigmentu – tak subtelnie, że pomyłka była prawie niewidoczna.
Pomyślałem, że te mrówki na marginesie robią dokładnie to samo co prawdziwe na łące. Nie atakują wprost – okrążają, prowadzą wzrok tam, gdzie chcą, kierują uwagę. Margines ma swoją moc.
Myśl też maszeruje drobnymi krokami; jedna pomyłka rozstraja chór.
W archiwum uniwersyteckim szafy kartotekowe ciągnęły się rzędami jak metalowe palisady. Metal tarł o metal z charakterystycznym skrzypem. Wchodziłem między te kolumny jak w labirynt wiedzy, gdzie każda szuflada kryła tysiące kart z drobnymi informacjami. Powietrze pachniało papierem i metalem, a fluorescencyjne światło rzucało zimne refleksy na stalowe powierzchnie. Pod palcami czułem chłód uchwytów noszących ślady tysięcy dotknięć.
Otwierałem kolejne szuflady, przeglądając fiszki w poszukiwaniu konkretnego tytułu. W każdej setce karteczek ułożonych w alfabetycznym porządku – każda z własnym numerem, własną kategorią. Palcami przebiegałem po brzegach kart, słuchając ich szelestu jak odgłosu przeszukiwanej pamięci.
Jedna karta wypadła mi z ręki i uderzyła o podłogę. Podniosłem ją i chciałem odłożyć z powrotem, ale w pośpiechu wsunąłem ją w złą szufladę. Dopiero po chwili zorientowałem się, że jestem w niewłaściwej sekcji – literatura angielska, zamiast polskiej. Błądziłem, próbując odnaleźć właściwe miejsce.
„Wystarczy jedna karta nie na miejscu, żeby książka zniknęła na lata” – powiedział archiwista, który obserwował moje zmagania. Podszedł i sprawnie odnalazł właściwą szufladę. Jego palce poruszały się między fiszkami jak palce pianisty między klawiszami – każdy ruch precyzyjny i pewny. Kiedy odłożył kartę na miejsce, szuflada wsunęła się z cichym kliknięciem, jakby porządek sam się przywracał.
„To jak mrówki” – mruknąłem, ale archiwista już się odwrócił.
Przypomniałem sobie opowieści o ojcu Roberto Busie i jego Index Thomisticus – przedkomputerowej epopei, gdzie miliony jednostek tekstowych zostały zmapowane ręcznie, karta po karcie. Wyobraziłem sobie salę pełną mnichów przekładających fiszki, każdy gest powtarzany z modlitewną cierpliwością. To praca „mrówek”, gdzie każda karta ma swoje miejsce w większej całości. System działa, dopóki elementy pozostają w szyku – rozproszone rozsypują gmach wiedzy.
My ludzie, nie mamy wspólnego mięśnia – ale możemy mieć wspólne tempo.
Klatka schodowa w bloku, gdzie echo kroków odbija się od nagich betonowych ścian. Sąsiedzi znoszą ciężkie pianino – czarny, lśniący kolos, który trzeba było przetransportować z czwartego piętra na parter. Instrumentu nie można było rozebrać, więc pozostała tylko wspólna praca.
„Raz–dwa–hop” łączyło obcych ludzi w jeden organizm, synchronizuje oddechy i ruchy niemal rytualnie.
Stoję na półpiętrze, obserwując tę choreografię konieczności. Każdy trzyma swój fragment – jeden nogi instrumentu, drugi klapę, jeszcze inny podtrzymuje bok rezonatora. Nikt nie jest wystarczająco silny, żeby unieść pianino samotnie, ale razem stają się maszyną zdolną do przeniesienia tej muzycznej góry. Echo „raz–dwa–hop” nabijało takt jak metronom, każdy krok zsynchronizowany z precyzją orkiestry.
Na zakręcie ktoś krzyknął „stój!” – zawahanie, rozpacz w głosie. Jedna robocza rękawiczka spadła na półpiętro. Znak, że ktoś słabnie, że pot zalewa dłonie, że siły się wyczerpują. Na sekundę wszystko cichnie. Słychać tylko przesuw skóry po politurze i krótkie „mam” – jedno słowo zdejmujące z dźwigających strach.
Potem ktoś inny podchwycił ciężar, rękawiczka została podana w górę, a marsz ruszył dalej. Nie trzeba być Herkulesem, żeby przesunąć góry – trzeba metrum. Przekazujemy ciężar, nie podnosimy go.
Obserwowałem twarze w tym zespole. Każdy miał inny powód pomocy – jedni z sąsiedzkiej solidarności, inni z ciekawości, jeszcze inni z nudów sobotniego popołudnia. Ale powody nie miały znaczenia. Liczyła się zgodność kroków, wspólny oddech, synchronizacja intencji. To nie była suma sił – to choreografia zaufania.
Na parterze, gdy pianino spoczęło w nowym miejscu, zapadła cisza. Każdy oddychał ciężko, ale w oczach błyszczała satysfakcja. Ciężar został podzielony, radość zwielokrotniona. Ktoś zaproponował piwo, ktoś już otwierał okno, wpuszczając świeże powietrze.
Pomyślałem o mrówkach na łące, o ich „raz–dwa–hop”, który nie jest słyszalny, ale równie skuteczny. Wspólne tempo potrafi więcej niż indywidualny muskuł.
Słońce zeszło niżej. Tam, gdzie była gąsienica, została matowa kropka i kilka włosków, które wiatr niebawem rozwieje.
Wstaję z lekkim westchnięciem i stoję tak przez chwilę, zanim otrzepię ubranie z listków i pyłków. Mrówki znikają w trawie, niosąc swój łup, ale pozostawiają ścieżkę w mojej pamięci. Słyszę własny oddech i szum traw. Wiem jedno: prawdziwa siła to zsynchronizowany rytm wielu, a nie samotny krzyk rozpaczy.

Be First to Comment