Skip to content

Co w człowieku wyje do księżyca?

Last updated on 4 czerwca 2025

Siedzę na starych, popękanych deskach leśnego amfiteatru. Kiedyś rozbrzmiewały tu pieśni o pokoju – dziś tylko mech obrasta scenę, jakby chciał ją całkiem przykryć.

W powietrzu unosi się zapach zbutwiałych liści, rdzewiejącego metalu i czegoś jeszcze – może kurzu, może zapomnienia. Miejsce, wciśnięte gdzieś między zarośnięte tory a opuszczone schronisko, milczy uparcie – jak świadek, co widział za dużo i nie chce więcej mówić. Deski jęczą pod stopami – nie od starości, raczej jakby nosiły ciężar wszystkich słów, które tu kiedyś padły. I właśnie w tej dziwnej ciszy, pełnej szeptów dawno minionych dni, próbuję nasłuchiwać tego, co w człowieku się jeszcze tli, mimo całego postępu. 

Była tam. W mundurze, stojąc, jakby zamrożona w czasie. Patrzyła w pustkę, czekając może na rozkaz, którego nigdy nie będzie. Ale zamiast twarzy – szary rozmaz, cień bez rysów. Jakby już nie chciała znać siebie. Wraca do mnie ten obraz Michaëla Borremansa, „The Angel”, jak powracający sen, którego nie da się wypchnąć z pamięci. Kobieta w mundurze, z zamalowaną twarzą – niepokojące piękno, jakby martwa natura etyki. Nie wojna – raczej portret wnętrza człowieka, który wie… ale milczy. Taki, co niesie w sobie wiedzę tak ciężką, że woli zatrzeć siebie, niż zajrzeć w oczy swojemu odbiciu. 

Nie wierzę w ludzi. Ani w potwory. Ale widzę tę cienką, ledwie zauważalną błonę między jednym a drugim. Zło nie pojawia się znikąd – rodzi się między znajomymi, sąsiadami, urzędnikami. Tymi, którzy wyglądają „normalnie”. Nie ma jednej twarzy zła – ono po prostu nakłada się na naszą, jak przezroczysta folia, którą można zdjąć… ale tylko wtedy, gdy nikt nie patrzy. I wtedy okazuje się, że pod spodem – albo nie ma nic, albo jest wszystko. 

Pamiętam taki moment. Nie pomogłem. Nie dlatego, że się bałem – z czystej ciekawości. Chciałem zobaczyć, co się wydarzy. Miałem jakieś dwanaście lat, czekałem w kolejce na autobus, gdy starszy chłopak wyrwał młodszemu plecak. Mogłem coś zrobić. Ale tylko stałem. Patrzyłem. Obserwowałem łzy, rozpacz, tę bezsilność. I poczułem coś, czego nie umiałem wtedy nazwać – nie satysfakcję, bardziej chłodną fascynację. Jakbym oglądał doświadczenie. Jakbym testował granice – ile krzywdy można znieść, zanim ktoś inny się ruszy. 

W końcu ktoś zareagował. Ale ja już wiedziałem. Że noszę w sobie coś, co może patrzeć na cierpienie i nie drgnąć. Nie coś aktywnie złego – tylko obojętnego. I ta obojętność przeraziła mnie bardziej niż gdybym to ja wyrwał ten plecak. 

Zło nie wdziera się jak choroba, nie rzuca się jak drapieżnik. Ono siedzi w nas, od zawsze. Czeka cierpliwie – na odpowiednią chwilę, na słabość, na strach. Czasem wystarczy hałas, byśmy przestali słyszeć sumienie. Czasem ciemność, żeby zobaczyć, kim jesteśmy, gdy nikt nie patrzy. 

Golding to rozumiał, pisząc „Władcę much”. Dzieci na wyspie nie stają się potworami, bo są złe. Stają się nimi, bo nikt ich nie widzi, nie ocenia, nie przypomina, kim mają być. Cywilizacja nie spada jak maska – po prostu jest zbyt ciężka, by nosić ją w samotności. Ralph i Jack to nie dwie postacie – to jedno istnienie w dwóch trybach: ucywilizowanym i rozszalałym. 

Kafka poszedł jeszcze dalej. Pokazał zło bez twarzy – system, który karze, nie tłumacząc dlaczego. Maszynę, która działa z chłodną logiką, niezrozumiałą dla tych, którzy się w niej znaleźli. W „Procesie” Josef K. nie wie, za co jest oskarżony – ale i tak czuje się winny. Jakby wina była wpisana w samo istnienie. To zło nowoczesne – biurokratyczne, pozbawione emocji. Nie potrzebuje nienawiści. Wystarczy, że wszyscy wykonują swoją robotę. Że nikt nie pyta. 

Widzę to oczami wyobraźni – dwóch chłopców w piwnicy, gdy na miasto spadają bomby. Jeden modli się szeptem, trzymając różaniec. Drugi milczy, nasłuchuje… a potem, wśród grzmotu wybuchów, zabiera mu chleb. Nie z głodu. Z decyzji. Tej, której nikt z nas nie zna, dopóki nie musi jej podjąć. W tej ciemności odkrywa, że może. Że potrafi. Że coś w nim nie zna litości. I nie potrzebuje imienia. 

Patrzę na własne dłonie w półmroku tego opuszczonego amfiteatru. Te same dłonie, które potrafią pieścić, mogą też uderzyć. Te same palce, które piszą o miłości, mogą zacisnąć się w pięść. To nie metafora. To fizyczny fakt. Każdy gest ma swoje przeciwieństwo, każda czułość nosi w sobie potencjał okrucieństwa. 

Moralność to nie coś z nieba – to pamięć ciała, nauczona powtarzaniem. Jak chodzenie. Przez naśladowanie, przez błędy, aż wchodzi w krew. Ale każdy automat da się przełączyć. Każdą pamięć zagłuszyć – strachem, wstydem, gniewem. I wtedy ciało przypomina sobie coś starszego – coś sprzed języka, sprzed kultury, sprzed sumienia. 

Najgorsze rzeczy robimy w imię dobra, które tylko my widzimy. Każdy kat ma swoje racje. Każdy oprawca swoje argumenty. Historia pełna jest ludzi, którzy torturowali w imię prawdy, zabijali dla pokoju, palili miasta dla porządku. Zło nie potrzebuje nienawiści – wystarczy mu pewność. I milczenie tych, którzy patrzą. 

W ośrodku pomocy chłopak z zapałem rozładowuje paczki. Uśmiechnięty, grzeczny. Mówi „dzień dobry” każdemu. Dzieci się do niego tulą, staruszki dziękują. A nocą? Nocą bije sąsiada za hałas. Spokojnie, metodycznie. Jakby sprzątał. To nie dwie osoby. To dwa odcienie jednej. Inny kontekst, inna maska. Prawdziwa twarz? Nie istnieje. Istnieją tylko możliwości – każda czeka na swoją kolej. 

Abakanowicz to wiedziała. Jej „Tłum” – dziesiątki ciał bez twarzy. Samotnie – nieszkodliwe. Razem – mogą zmiażdżyć wszystko. To nie potwory. To my – bez twarzy, bez odpowiedzialności, rozpuszczeni w tłumie. Każdy może powiedzieć „to nie ja”. „To wszyscy”. „Taki był rozkaz”. 

Paula Rego pokazała coś jeszcze surowszego. Kobieta-pies w „Dog Woman” – brutalność, która przetrwała kulturę. Dzika, cielesna, instynktowna. Czasem to nie wybór. Czasem to przetrwanie, które nie zna wstydu. Nie ma czasu na etykę. 

Z kolei Penderecki w „Trenie ofiarom Hiroszimy” stworzył muzykę, która nie potrzebuje melodii. Tylko jęk. Krzyk materii. Dźwięki jak z rozrywanego ciała – jakby struny same płakały. Dźwięki graniczne. Na takie chwile, gdy człowiek przekracza siebie. Gdy pod światłem nagle widać ciemność, której w sobie się nie spodziewał. 

Słyszę to w głowie, stojąc tu, na tych deskach. I myślę – jakby to brzmiało tutaj, gdzie kiedyś śpiewano o pokoju. Czy kontrastowałoby z echem tamtych pieśni? A może… może tylko obnażyłoby to, co i tak tu było. Pod powierzchnią. 

Czy wiesz, gdzie kończy się twoja cierpliwość? Czy wiesz, co byś zrobił, gdyby nikt nie patrzył? Gdyby nie było prawa, pamięci – kim byś był? Nie ma dobrych odpowiedzi. Są tylko uczciwe. A uczciwość mówi jedno – nie wiemy. I nie chcemy wiedzieć. 

Ale granice są. Każdy ma swoje. I dopóki ich nie przekroczymy, nie wiemy, gdzie leżą. A potem? Potem po drugiej stronie wszystko wygląda tak samo. Te same drzewa. To samo niebo. Tylko my już jesteśmy inni. 

Może zło to nie to, co chowamy przed światem. Może to świat coś chowa w nas. Może nie jesteśmy ani źli, ani dobrzy. Może jesteśmy tylko… możliwi. Zdolni do wszystkiego – jeśli tylko okoliczności pozwolą. 

Siedzę tu długo. Słońce gaśnie, cienie się wydłużają. Znam to miejsce od dziecka. Tu kiedyś śpiewało się o braterstwie. Białe koszulki, kwiaty we włosach. Każde słowo wydawało się prawdziwe. Dziś mech porasta scenę. Ławki gniją. I myślę – co z tymi dziećmi? Czy dalej śpiewają? Czy może już wiedzą? 

Ptaki gdzieś w tle przypominają, że kiedyś próbowano tu być dobrym. Że ludzie wierzyli. Ale echo nie odpowiada. Echo tylko powtarza – coraz ciszej, aż znika. 

Pod tą cienką skórą światła, w każdym z nas coś wyje do księżyca. Nie dlatego, że jesteśmy potworami. Dlatego, że jesteśmy ludźmi. A w tym zmieści się wszystko. 

Nie wiem, czy potrafię stąd odejść. Wiem tylko, że coś we mnie siedzi. I tylko czeka, aż zgaśnie światło. 

Published inesejsłowem mówionymsłowem pisanym