Skip to content

Lunatyczny marsz ku nicości

Last updated on 21 czerwca 2025

Wiata przystankowa w zajezdni autobusowej, tuż przed świtem. Mgła snuje się nisko, jakby świat wciąż zwlekał z otwarciem powiek. Pachnie zmoczoną ziemią, kurzem z wczorajszego dnia, i powietrzem jeszcze nienaznaczonym przez słońce.

Na ławce śpi bezdomny, jego chrapanie zlewa się z cichym trzaskiem foliowego opakowania po chipsach – to nie jest muzyka, nie ma w tym rytmu, tylko chwilowe trwanie, zawieszone gdzieś pomiędzy „już” a „jeszcze nie”. Obok mnie siedzi mężczyzna, który bez celu przewija ekran telefonu. Palec sunie po szkle, jakby chciał zetrzeć ciszę, przeskrobać się przez nią na drugą stronę. Czekam na autobus, nie wiedząc właściwie, dokąd jadę. Wiata staje się jakby przedsionkiem nieokreślonego – miejscem zawieszonym w bezczasie, gdzie świat nie postanowił jeszcze, czy się obudzi, czy odwróci na drugi bok.

W zimnym świetle latarni w szybie przystanku odbija się twarz starszej kobiety – nie, nie porcelanowa, byłoby to zbyt teatralne. Jej skóra pokryta jest teksturą milczenia — wyblakła, nasiąknięta świtem i deszczem. Rozglądam się wokoło i nagle rozumiem: tutaj nikt nikomu nie patrzy w oczy. Wszyscy obecni, a jakby nieobecni. Figury z wosku, utkane w półśnie, w zawieszeniu. I spływa na mnie olśnienie – zimne, nagłe – jesteśmy razem, a jednak każdy z nas tkwi w osobnej bańce myśli, przezroczystej jak szkło, i jak szkło nieprzepuszczalnej. Przestrzeń tej wiaty staje się sceną dla cichego spektaklu lunatyków: gesty przewidywalne, ruchy powtarzalne, spojrzenia lustrujące czubki butów. Ciała obecne, ale dusze – gdzieś daleko.

Śpimy w ruchu ze strachu przed bolesnym przebudzeniem. Wybieramy miękkość ślepoty, wygodną jak stary, pachnący bliskością sweter. Nasza codzienność to marsz wśród mgły – bezrefleksyjny, wygładzony z ostrych krawędzi. Wstajemy, pracujemy, wracamy. Kawa, wiadomości, cudze zdjęcia, lajki, uśmiechy do memów, ziewnięcie i znów sen. Dzień, który powiela dzień, jak kalka, jak sztanca, aż do zatarcia konturów. Scrollujemy, zamiast myśleć, jakby rzeczywistość dało się odświeżyć ruchem kciuka. Rano świat budzi się jak co dzień, ale oczy pozostają zamknięte. Sen nie zaczyna się nocą – on trwa pomiędzy dwiema kolejnymi kawami.

Czyjś głos, suchy i chropawy, odbija się echem od stłuczonego szkła. Może to nasz nowy język – taki, w którym już nie da się modlić. Jesteśmy wydrążeni, dźwięczymy pusto jak skorupy. Szelest szczurzych łap na potłuczonym szkle – taki mamy ton. Gest bez znaczenia, cień bez koloru. To nie poezja. Ludzie, którzy boją się spojrzenia, uciekają przed własnym snem. Powtarzalna codzienność – widoczna tu, na przystanku, w kamiennych  twarzach ludzi, którzy czekają – wiedząc na co, ale nie mając pojęcia, po co.

Czasem śni mi się, że biegnę przez pusty dworzec, ciągnąc walizkę, której nie potrafię otworzyć. Coś w niej jest – coś, o czym powinienem pamiętać. Powinienem do cholery, ale nie pamiętam. Budzę się dysząc ciężko, i przepłukuję wysuszone gardło resztką wczorajszej herbaty, która ocalała w kubku na półce z książkami. Ten sen powraca – jak refren, jak mantra. Żyje, jakby był powrotem do czegoś, co, choć przeczuwane nigdy się nie zdarzyło. Może właśnie to boli najbardziej: powtarzalność staje się silniejsza niż strata.

Codziennie widuję kobietę, która wsiada do tego samego autobusu co ja, wysiada trzy przystanki dalej, zawsze w tym samym sklepie robi zakupy. Jej bliscy ponoć już nie żyją, ale ona trwa – bo „tak trzeba”. Bo jeśli któregoś dnia — myśli — nie pojedzie, coś niedobrego się wydarzy. Jej życie to rytuał bez sensu, którego nie wolno przerwać – jakby każde odstępstwo groziło rozpadem rzeczywistości. Może Syzyf znał tę prawdę – i dlatego się uśmiechał. Bo powtarzalny trud to czasem jedyny akt wolności, jaki nam pozostał.

Zdarza się, że myślę o lęku jak o pokoju, w którym od lat ktoś na mnie czeka. Drzwi skrzypią, światło drga. Wchodzę, ale nie jestem pewien, czy chcę zostać. Ten ktoś – to nie wróg. To ja. Ten, którego udawało się nie słyszeć. Lęk przed przebudzeniem okazuje się silniejszy niż pragnienie prawdy. I dlatego tkwimy tu, zawieszeni w półśnie, na granicy między chceniem a niechceniem.

Mgła wciąż gęsta, ale dźwięki przebiły się przez nią. Ktoś kaszle, ktoś poprawia torbę, ktoś stuka w ekran. Powtarzają się gesty, jakby zapisane w wewnętrznym automacie. Pamiętam pierwszy lockdown – puste autobusy, świecące reklamy, tramwaje sunące bez pasażerów. Automat nie stanął. Trwał, powielał rytuał, bo był zapisany. Czy nie na tym polega nasz świat? Działać, trwać, nie zadawać pytań. Mówić, ale nie komunikować. Istnieć – ale tylko powierzchownie.

Jest taki japoński termin hikikomori – radykalna ucieczka od społecznego rytuału. Zamykanie się, milczenie, nieobecność jako forma sprzeciwu. Nie krzyczą. Nie protestują. Po prostu znikają. Może właśnie oni są najbardziej przebudzeni – bo przynajmniej wiedzą, że śnią. Że świat wokół to automat, a nie sen.

Mgła, światło latarni, niebieskoszare niebo. Jak u  Magritte’a – dzień i noc w jednym kadrze, światło i ciemność przylegające do siebie. Jak u Hoppera – ludzie razem, ale osobno. Bar jako schronienie i klatka zarazem. Wszystko zawieszone. Między „jeszcze snem” a „już nie snem”.

Pamiętam, że jako dziecko bałem się, że jeśli nie dotknę klamki trzy razy, stanie się coś złego. Teraz dotykam ekranu. Piję kawę. Czekam na autobus. Rytuały inne, lęk ten sam. Może wszyscy jesteśmy dziećmi, które tańczą codzienny taniec, by nie dopuścić do rozpadu świata.

W głowie gra mi Max  Richter – „On the Nature of Daylight”. Cicha, gęsta, pełna tęsknoty. Jakby ktoś próbował opowiedzieć smutek bez słów. Jest tu i protest, i zgoda – światło splecione z cieniem. Może w tej muzyce jest więcej prawdy niż w zdaniach. Bo niczego nie tłumaczy. Po prostu trwa.

A może świt to największa iluzja – obietnica, że tym razem się przebudzimy? Mgła się rozprasza. Powietrze staje się bardziej rzeczywiste. Mężczyzna odrywa wzrok od telefonu – przez moment spotykamy się spojrzeniami. Czy to początek? Czy tylko kolejna odsłona snu o przebudzeniu?

Tym razem postanowiłem, że nie wsiadam. Zostaję. Patrzę, jak gaśnie światło latarni, jak niebo łapie kolor. Bezdomny przekręca się na bok, kobieta poprawia płaszcz, mężczyzna odkłada telefon. Przez sekundę – cisza. Świat czeka. I może właśnie ta pauza, ten bezdech, niesie w sobie nadzieję. Że się przebudzimy. Że spojrzymy sobie w oczy i zobaczymy: jesteśmy tu naprawdę. Jeszcze żywi. Jeszcze nie całkiem z wosku.

A jeśli śnimy nie dlatego, że jesteśmy zmęczeni? Tylko dlatego, że nikt już nie chce nas obudzić?

Published inesejsłowem mówionymsłowem pisanym