Skip to content

Między życiem a nieobecnością

Last updated on 31 maja 2025

Siedzę w małej kawiarni, w której zapach świeżo zmielonej kawy miesza się z tą wilgotną nutą deszczu, który uderza rytmicznie o szyby. Krople spływają po szkle niczym miniaturowe strumienie, żyjące własnym życiem – łączą się i rozdzielają, gubią rytm tylko po to, by po chwili odnaleźć go z powrotem.

Patrzę, jak świat za oknem zamienia się w rozedrganą mozaikę ruchomych plam – każda kropla wydaje się nieść w sobie jakąś nieuchronność. Ma spaść. Ma zniknąć. Tak samo jak my. Na drewnianym blacie obok mojej filiżanki leży drobny okruch – został tu, samotny, jako pozostałości zjedzonego niedawno ciasta. Jego kształt przypomina mi kontur wyspy, takiej nieistniejącej, z mapy dzieciństwa albo snu – kruchy, wyblakły, gotowy, by przestać istnieć. A z zewnątrz słychać, jak deszcz gra na szybach jak na bębnach – jednostajnie, trochę złowieszczo, trochę hipnotycznie. Tyka jak metronom przemijania.

Śmierć. To słowo, które nawet w myślach brzmi ciszej. Jakby jego wypowiedzenie mogło coś zmienić, obudzić coś, co czekało w ukryciu. Wzrok pada mi na kartkę z konspektem eseju, którą wcześniej odruchowo wyjąłem z torby. „Śmierć jako punkt zwrotny” – czytam, i czuję, jak coś we mnie, głęboko, porusza się lekko, jakby oddech się zawahał. Przypomina mi się moment, kiedy pierwszy raz zobaczyłem ciało – nie w telewizji, nie w gazecie, ale naprawdę, z bliska. Było zimne i nieobecne w sposób, którego żadne zdjęcie nie odda. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że życie nie jest linią – jest błyskiem. Przebłyskiem między dwoma mgnieniami powiek. I choć krótki, ten błysk potrafi oślepić. Teraz, w tej kawiarni, otoczony ludźmi, którzy rozmawiają, śmieją się, zanurzeni w swoich rytuałach, widzę ten błysk w każdym z nich. Każdy ich gest, każde spojrzenie, to taniec z niewidzialnym partnerem – partnerem, który niepostrzeżenie prowadzi.

Kelnerka przeciera blat. To banalny ruch, powtarzany pewnie setki razy dziennie. Ale dziś wydaje się inny. Jakby było w nim coś z obrzędu – coś ze skupienia, które towarzyszy tylko działaniom pełnym znaczenia. Jakby gest zmiatania okruchów był nie tylko sprzątaniem, ale symbolicznym oczyszczeniem – jakby usuwała nie tyle resztki, co ślady obecności.

Myśl o śmierci wraca nie jak krzyk, lecz jak szept – taki, którego nie da się uciszyć. Nie przeraża, raczej wyostrza wszystko wokół. Nadaje rzeczom kontur. Śmierć jest jak rama obrazu – bez niej wszystko byłoby rozmazane, bezkształtne. W malarstwie Caravaggia ciemność nie jest pustką – jest tłem, z którego wyłania się światło. I może śmierć właśnie tak działa – pozwala życiu zajaśnieć. Nie mimo niej, ale przez nią. Starszy mężczyzna przy sąsiednim stoliku przewraca stronę gazety – szelest papieru miesza się z miarowym uderzaniem kropel deszczu. Podnosi filiżankę – ręka mu lekko drży. I nagle ta dłoń staje się symbolem czegoś większego – walki z grawitacją, z czasem, z końcem. Walki, którą przecież wszyscy toczymy, często nieświadomie.

Ludzie w kawiarni – młoda para patrząca sobie w oczy, starsza kobieta poprawiająca okulary, kelnerka o nieco zamglonym spojrzeniu – wszyscy oni noszą w sobie coś wspólnego. Niewidzialny zegar. Tyka cicho, ale nieubłaganie. I choć go nie słyszymy, to jego rytm kształtuje naszą codzienność. 

Przypomina mi się historia o miejscowym zegarmistrzu. Ludzie przynosili mu zepsute zegarki – jedne spieszyły się, inne się zatrzymały, niektóre wybijały niezrozumiały rytm. A on je naprawiał – cierpliwie, czule, z pokorą wobec czasu. Aż któregoś dnia przyszedł chłopiec. Wszedł do warsztatu bezszelestnie, jak cień wsuwający się między promienie słońca. Stanął milczący przy ladzie. „Coś się zepsuło?” – spytał zegarmistrz, nie odrywając wzroku od trybików i sprężynek rozłożonych na aksamicie. „Nie. Przyszedłem spytać… kiedy umrę”. Zegarmistrz uniósł powoli głowę. W jego oczach, za szkłami lup, odbił się cały wszechświat: „Gdy zrozumiesz, że czas to nie liczba na tarczy, lecz oddech między jednym uderzeniem serca a drugim”. – odpowiedział

W tej chwili pękło złudzenie – „liczenie” okazało się strachem przed nieuniknionym. Gonimy za sekundami, zamiast poczuć ich płynny rytm. Śmierć przestaje być groźbą, gdy przestajemy ją mierzyć – staje się wtedy jak cień w obrazach Caravaggia, który nie zaciera światła, lecz nadaje mu kształt. Zegarmistrz nie naprawiał czasu – uczył, jak tańczyć z nim w rytm odwiecznego walca materii i pustki, gdzie każdy krok to zarazem początek i koniec.

Deszcz za oknem staje się cięższy. Każda kropla zdaje się ważyć więcej. Na myśl przychodzi mi Rilke i jego elegie  – to, jak pisze, że umieranie to patrzenie na świat z drugiej strony czułości. Ta myśl wraca do mnie, gdy obserwuję uśmiechy, śmiech przy stoliku obok. Śmiech tak ludzki, tak prawdziwy – i tak przerażająco nietrwały. W „Melancholii” von Triera apokalipsa staje się osobistym doświadczeniem – końcem świata, który mieści się wewnątrz człowieka. I może rzeczywiście – kiedy wszystko się kończy, to dopiero wtedy coś zaczynamy rozumieć. Justine odnajduje spokój nie wtedy, kiedy życie ją nosi, ale kiedy świat się zatrzymuje. Może śmierć właśnie tak działa – zatrzymuje bieg, żebyśmy mogli naprawdę spojrzeć.

Kobieta za barem poleruje szklanki. Błyszczą w świetle jak artefakty z innego świata. Może i są. Może przechowują echo rozmów, śmiechów, łez. Może przetrwają tych, którzy dziś je trzymają w dłoniach. Może szkło pamięta lepiej niż człowiek.

Przypominam sobie pewien wieczór w Neapolu. Ciepły, pachnący kurzem i solą. Starsza kobieta sypała sól na próg. „Dla tych, co odeszli,” powiedziała. „Żeby nie wracali z pustymi rękami.” Ten obraz wraca do mnie jak kadry z filmu – prosty gest, który zawiera w sobie wszystko: akceptację granicy, szacunek dla zmarłych, i wiarę, że coś trwa mimo końca. Jak Persefona, która wraca każdej wiosny. Śmierć nie zamyka – wplata się w cykl. Jak sakura, kwitnąca na moment. Jak taniec śmierci, który zrównuje wszystkich – dzieci, królów, chłopów. I ten gest kelnerki, która stawia nową filiżankę kawy – także on jest częścią tej samej symfonii.

Dla filozofów śmierć od zawsze była wyzwaniem. Platon mówił o niej jak o uwolnieniu, Epikur uspokajał, że jej nie ma, gdy my jesteśmy. Heidegger uznał ją za najważniejszy punkt odniesienia – moment, który sprawia, że życie staje się autentyczne. A ja siedzę i patrzę na deszcz. Każda kropla inna. Każda idzie własnym szlakiem. A jednak wszystkie znikają. Czyż nie tak samo jest z nami?

W psychologii mówi się o etapach godzenia się ze śmiercią. Zaprzeczenie. Gniew. Targowanie. Depresja. Akceptacja. Ale to tylko model. Życie nie układa się w tabelki. Być może nigdy nie dochodzimy do końca tej drogi – może krążymy po niej wciąż. Ambiwalencja. Lęk pomieszany z ulgą. Strach splatający się z akceptacją. Tylko człowiek potrafi odczuwać tak sprzecznie – i może właśnie dlatego jesteśmy ludzcy.

Światło znów przebija się przez chmury. Kropla na szybie lśni jak klejnot. Przez moment wszystko staje się jasne. Przez moment jest wieczność. Śmierć nie kończy. Zmienia tylko formę. Przenosi z gestu w pamięć. Z obecności w ślad. Z ciała w znaczenie.

Wychodzę z kawiarni. Powietrze pachnie czysto, jak po długim płaczu. Kałuże odbijają niebo – świat postawiony na głowie. I myśl, że może to właśnie jest życie – odbicie czegoś większego. Deszcz zaczyna padać na nowo. A krople znów piszą wiersze. Nieczytelne, ale nie mniej prawdziwe.

Published inesejsłowem mówionymsłowem pisanym