Last updated on 31 maja 2025
Sen spadł na mnie jak cień skrzydeł ptaka, którego nie ma – nigdy nie było. Piszę to teraz, siedząc na brzegu łóżka, w tym blednącym świetle poranka, gdy miasto jeszcze śpi, a cisza w pokoju jest tak gęsta, że aż słyszę, jak bije mi serce. To miejsce – mój pokój, pomięte prześcieradło, niedopita herbata w kubku, świat za oknem wciąż zamglony – dziś staje się wyspą gdzieś na bezkresnym morzu snów. I to właśnie tutaj, zawieszony pomiędzy snem a jawą, ruszam w podróż, którą każdej nocy wybierają za mnie moje własne sny.
Dlaczego tak głęboko mnie dotykają? Może dlatego, że są jak pamięć, której nigdy nie miałem. Albo jak lustro, które nie odbija twarzy, tylko to, co próbuję przed sobą ukryć. W snach wracam do ojca, którego głos słyszę tylko w nocy; do wnuczki, której jeszcze nie ma; do odpowiedzi, która za dnia nigdy nie przychodzi. Sny to moje drugie życie. A może – jedyne, w którym mogę być wszystkim naraz i nikim. Czasem budzę się z dziwnym poczuciem, że właśnie tam, pośród tych sennych krajobrazów, byłem sobą bardziej niż w świetle dnia.
Sny są drugą stroną rzeczywistości – nie jej zaprzeczeniem, raczej uzupełnieniem. Pokazują, że pod codziennością płyną ukryte rzeki znaczeń, że wszystko ma jakieś drugie dno. W snach pojawiają się archetypy – figury z głębi zbiorowej nieświadomości, o których pisał Jung: Cień, Wielka Matka, Przewodnik, Dziecko, Trickster. Przychodzą jak aktorzy w teatrze bez kurtyny – ponad czasem, ponad miejscem. Ich maski są znajome, choć za każdym razem mają inny wygląd.
Cień – to, czego się wypieram, co odrzuciłem – we śnie staje się prześladowcą, potworem, czasem zmarłym, którego nie potrafiłem pożegnać. Wielka Matka – kobieta z twarzą rozmazaną jak senne wspomnienie, bywa czuła, ale bywa i przerażająca. Przewodnik – starzec, który łapie mnie za rękę, gdy gubię się w labiryncie, ale nigdy nie mówi wprost, gdzie iść. Dziecko – kruche, niewinne, a jednak przerażająco świadome. I Trickster – ten, co burzy porządek, śmieje się z moich lęków, pokazuje, że wszystko może wyglądać zupełnie inaczej, niż mi się wydaje.
W śnie te figury to nie teoria – to obecność, która aż przechodzi przez skórę. Mówią językiem symboli, obrazów, gestów. Często budzę się z dziwnym wrażeniem, że coś zostało mi przekazane, ale nie umiem tego nazwać. To, co wspólne dla wszystkich, splata się z tym, co najbardziej moje. Te archetypy są jak kamienie na dnie płynącej we mnie rzeki życia – niewidoczne, ale to one zmieniają kierunek mojego nurtu.
Wraca mi scena z „Czerwonej księgi” Junga: rozmowa z własnym cieniem, spotkania z postaciami, które są częścią mojej duszy, a jednak przemawiają do mnie jak ktoś obcy – jakby wewnątrz mnie żyły istoty, których nie wymyśliłem, a które mają własną wolę i głos.
Jung nie pozostawiał swoich wizji, dopóki nie zrozumiał, czemu się pojawiły. Tak samo ze snami – żadna postać nie jest przypadkowa, każdy symbol czegoś chce. Jakby mówił: „Zobacz mnie. Jestem tobą. Nawet jeśli mnie nie znasz”.
Ale sen to też pole bitwy – między sensem a chaosem. Przychodzi mi na myśl „Sen o śmierci” Różewicza – tam granica między snem a jawą, życiem a poezją, kompletnie się zaciera. Śmierć unosi się nad wszystkim jak mgła, a powrót do życia jest równie nierealny, co przebudzenie. Sny przynoszą nie tylko piękno, ale też grozę, pustkę, rozsypkę. Czasem budzę się i mam wrażenie, że mnie nie ma – i to uczucie jest prawdziwsze niż wszystko za dnia.
Sny mówią też o przemianie. Pamiętam opowieść – kobieta śni, że tonie w czerni, ale budzi się z uśmiechem. I tego dnia zmienia coś w sobie. Nie rozumie snu, ale sen zrozumiał ją. Czasem nie trzeba interpretować – wystarczy, że obraz zostanie w nas jak ziarno. I może kiedyś wykiełkuje.
W moich snach wracają motywy – podróż, pociąg, przedział. Starzec opowiada dziewczynie, że co noc śni o wojnie. Ona zapisuje jego słowa, nie wiedząc, że napisze potem wiersz, który przeczyta cały kraj. Ale starzec umiera we śnie – i nikt nie wie, czy w ogóle mówił naprawdę. Sny są jak historia, którą ktoś wprawił w ruch, ale nikt już nie pamięta ani o procesie, ani o winie. Aktorzy zostali. I grają dalej – nie wiedząc, czy to jeszcze sen, czy już nie.
Sny to lustro, które odbija myśl, zanim się pojawi. Zwierciadło pamięci, której nie mieliśmy – a jednak istnieje. Jak echo. Jak cień. Moje prawdziwe „ja” mówi głosem dziecka – ale tylko nocą. Bo w dzień ten głos zagłusza codzienność.
Widzę obrazy Beksińskiego – te sny namalowane na płótnie, gdzie ciało nie jest już ciałem, ale fragmentem krajobrazu. Jego malarstwo to jak sen zapisany farbą – śmierć i odrodzenie w jednym geście. W tych pustyniach i ruinach nie ma ocalenia – tylko zgoda na śmiertelność. Na to, że nie da się odwrócić losu. I w tym jest dziwny spokój. Taki, który przychodzi, gdy nie ma już gdzie uciekać.
Zastanawiam się niejednokrotnie nad fenomenem Dreamtime’u Aborygenów – czasie, który nie ma początku ani końca, tylko trwa. Dla nich sen nie jest ucieczką, lecz samym rdzeniem rzeczywistości. To „prawdziwszy czas”, w którym świat się rodzi – i każda opowieść, każdy rytuał, to powrót do tego momentu stworzenia. Może dlatego sny są dla mnie aż tak ważne – pozwalają wrócić do źródła. Do miejsca, gdzie wszystko mogło się zacząć.
Muzyka to też sen. Słuchając Debussy’ego, łatwo poczuć się jak w śnie na jawie – jego muzyka nie prowadzi słuchacza za rękę, lecz pozwala dryfować po własnych wyobrażeniach, jakby każda fraza była wspomnieniem miejsca, w którym nigdy się nie było, a jednak wydaje się znajome. To właśnie ta „senność” sprawia, że Debussy – podobnie jak Mahler – tworzy krajobrazy dźwiękowe pełne sprzeczności i melancholii, gdzie ciężar i lekkość, jasność i cień, splatają się w jedno muzyczne marzenie.
Snu nie da się zamknąć w ramy. Jest jak apokryf – pytanie bez odpowiedzi. Lustro, które pokazuje nie to, co chcemy, ale to, co musimy zobaczyć. Może to rzeczywistość kłamie – a sny są prawdą, której nie da się unieść?
Wracam do pokoju, tam, gdzie to wszystko się zaczęło. To chyba moja pamięć próbowała odlecieć, a sny zostają we mnie jak blizny – niewidoczne, ale prawdziwe. I może właśnie w tej niemożności oddzielenia snu od dnia tkwi cała tajemnica. Jesteśmy istotami, które śnią – nawet kiedy nie śpią. A to, co odbija się w lustrze snu, to nie my. To wersja nas, która mogłaby istnieć, gdybyśmy tylko odważyli się spojrzeć.
Cień znów pada na moją twarz – ale już wiem: to nie ptak. To moja własna pamięć próbowała odlecieć. Może zasnąłem i już nigdy nie wróciłem.