Last updated on 4 czerwca 2025
Stadion… arena, gdzie ciało i dusza prowadzą swój odwieczny dialog. Najpierw jednak – zgiełk. Fala dźwięku, uderzająca w pierś jak podmuch powietrza z silnika odrzutowca. Tysiące gardeł śpiewających jednym, niepowtarzalnym głosem. Skandowane imiona, wybuchy śmiechu, przekleństwa, bębny, gwizdki, szelest flag. Zapach rozgrzanego betonu, piwa, smażonych kiełbasek, mieszający się z aromatem świeżo skoszonej trawy. Migoczące światła, ruch falującego tłumu, drżenie trybun pod stopami – wszystko to tworzy jeden, pulsujący organizm, w którym każdy gest i okrzyk odbija się echem w ciałach innych.
Światło jupiterów przecina twarz mężczyzny siedzącego kilka rzędów przede mną. Zaciśnięte pięści, wzrok jak nagi hak w rzeźni. Jego drużyna prowadzi, ale on sprawia wrażenie – jakby przegrywał. I właśnie wtedy, w tej choreografii cieni i światła, w głośnym dopingu trybun i okrzyków boiskowych, coś mną szarpie do głębi. To nie mecz. To epifania. Jego twarz, kiedyś znana, kiedyś inna. Teraz jakby odrealniona, zawieszona w klątwie wspomnień, jakby nauczyła się żyć z własną krzywdą i z krzywdy tej czerpać pełnymi garściami.
Widziałem go niedawno. W lustrze windy. Stał za mną. Te same oczy. Uśmiech, który próbował być czymś więcej. Wywyższeniem? Zachętą? Nieszczerą zmyłką? Nie wiedziałem wtedy, czy to lustro windy odbija jego wzrok, czy może jest odwrotnie.
Dlaczego to tak mną szarpie? Bo go znałem. Bo kiedyś myślałem, że był po tej dobrej stronie. Że cierpliwie czekał, bo mógł tylko czekać. Ale to go przerosło. W pewnym momencie rozpoczęło się przepoczwarzanie w potwora.
Obym nigdy nie musiał się z tym zmierzyć. Chyba że to już trwa od dawna, a ja jeszcze tego nie wiem? Może wszedłem już na taką drogę i rozpocząłem marsz do samozniszczenia? To pytanie uwiera, jak drzazga, którą próbując wyciągnąć, tylko popychasz głębiej.
Pamięć nie ma zapachu, ale ból potrafi go mieć – ostry, gryzący, nie do przewietrzenia.
Zło nie przychodzi jak gwałtowna burza. To nie epidemia. Ono zaczyna się cicho – jak kontuzja, której nikt nie zauważył. A potem już nie chodzisz normalnie. Najpierw kulejesz tylko trochę. Później mocniej. Z duszą jest podobnie. Na początku tylko lekki niepokój, jakieś podejrzane kołatanie, w końcu – duchowa metamorfoza. Zamiast ofiary jest kat.
Znam opowieść o człowieku podlewającym roślinę, którą nazwał „przywracanie normalności”. Rosła. Pięła się. Najpierw wokół rąk, potem ust, aż w końcu oplotła mu serce. On mówił: „To są moje przekonania”. Ale tak naprawdę, to ona mówiła. Patrzyłem na niego i słyszałem nie jego – tylko jej głos.
Prawdziwa siła nie wraca po latach z listą win. Nie pamięta krzywd, bo nie ma na to czasu. Fałszywa – żyje pamięcią. Karmi się nią jak krwią.
Najgorsi tyrani śmieją się rzadko. Ale jak już… to gaśnie słońce.
Czas nie goi, jeśli ranę jątrzysz codziennie. Wspomnienie otwiera blizny. A jeśli nie zamienisz żalu w coś więcej, staje się on trucizną. Powolną. Skuteczną.
Zemsta to nie terapia dla tego, kto ją wykonuje. To lekcja dla tego, kto patrzy i mówi: „Nie chcę być jak on”. Każdy potwór jest lustrem, w którym możemy zobaczyć własne ciemne odbicie.
W instytucji, którą kiedyś zarządzał i teraz znowu siedzi w gabinecie z napisem PAN WAŻNY. Mijamy się na korytarzu bez słowa, ale jego spojrzenie to nie obojętność – to triumf, którego nie wypowie, bo wie, że już go wypowiedział tysiącem drobnych decyzji, zakazów, odmów, degradacji. Każdy krok po tym korytarzu to dla niego marsz zwycięzcy. Dla mnie – spacer po cmentarzu własnych złudzeń i nadziei.
Korytarz szepce, bo ściany pamiętają każdą rozmowę, każde upokorzenie, każdą małą zemstę. Instytucja zamieniła się w dwór, gdzie każdy chce mówić językiem króla. Tyle że król ma głos potwora. A potwór nie zna słowa „dialog”. Zna tylko monolog – długi, jednostronny, pełen wyrzutów i rozliczeń. To nie jest rozmowa, to jest wyrok odczytywany w nieskończoność. I piętno pogardy dla wszystkich, którzy ośmielą się mieć własne zdanie.
Codziennie rano karmimy nasze potwory planem tygodnia. Potem zamykamy je w gabinetach i wypuszczamy na zebrania. Pachnie spalenizną. Ale nikt nie pyta, skąd ten zapach.
Przypomina mi się mit o królu Midasie, który zamieniał złoto wszystko, czego się dotknął. Ale ten człowiek otrzymał coś innego – wszystko, czego dotyka, zamienia się w służebność bez pytania. Ludzie wokół niego stają się posągami przytakiwania, rzeźbami z marmuru i strachu. A on sam? On staje się rzeźbiarzem, który nie pamięta, jak wygląda ludzka twarz.
Patrzę na niego i widzę Saturna. Co prawda nie pożera swoich dzieci dosłownie, ale pożera wszystko, co mogłoby go zastąpić – każdą inicjatywę, każdy pomysł, każdy głos sprzeciwu. Karmi się młodością innych, ich energią, ich nadziejami. A oni pozwalają się pożreć, bo myślą, że to cena za bezpieczeństwo.
Ale Saturn nie wie, że Zeus już się rodzi. Że jest pokolenie, które go nie zna i nie boi się. Tylko patrzy nań z politowaniem.
Fragment z dziennika potwora:
Poniedziałek. Lista rzeczy, które mi zrobili:
1) Nie docenili mojego projektu w 2015 roku.
2) Śmiali się z mojego pomysłu na zebraniu w marcu.
3) Nie zaprosili mnie na spotkanie z prezesem.
4) Nie podziękowali mi publicznie za reorganizację.
5) Kazali mi odpisywać jakimś politykom.
Lista jest długa. Lista rośnie. Lista mnie karmi.
Wtorek. Trzy odmowy. Jedna płakała. Druga się złościła. Trzecia milczała. Wszystkie na próżno.
Środa. W lustrze pręży się zwycięzca.
Ale dlaczego wygląda jak przegrany?
Słucham muzyki Pärt’a, patrząc na stadion, i rozumiem, że potwór też kiedyś był bratem. Kiedyś siedział obok kogoś na takich samych trybunach, kibicował tej samej drużynie, śmiał się z tych samych żartów. Ale gdzieś po drodze przestał słyszeć muzykę wspólnoty. Zaczął słyszeć tylko własny głos, coraz głośniejszy, coraz bardziej samotny.
Pärt mówi, że buduje swoją muzykę z najbardziej elementarnego surowca – trójdźwięku, jednej wybranej tonalności. Potwór też buduje swoją rzeczywistość z elementarnego surowca – z krzywdy, z jednej wybranej narracji. Ale tam, gdzie Pärt tworzy piękno, potwór tworzy pustkę.
*Kto z nas nie nosi w sobie nasion metamorfozy? Kto z nas nie czeka na moment, gdy pęknie ostatnia tama i wypłynie to, co trzymaliśmy w sobie przez lata?*
Czy można jeszcze cofnąć przemianę? Czy potwór wie, że jest potworem, skoro wszyscy klaszczą? Te pytania krążą we mnie jak satelity wokół planety, nigdy nie lądując i nigdy nie odlatując na zawsze.
Może transformacja jest nieodwracalna. Może człowiek, który raz skosztował władzy zbudowanej na zemście, nie potrafi już wrócić do zwykłego ludzkiego smaku. Może potwór to nie stan przejściowy, ale stan końcowy – punkt, do którego prowadzą wszystkie nieprzetworzone krzywdy.
A może nie. Może gdzieś w głębi tej twarzy na stadionie wciąż mieszka człowiek, który czeka na moment, gdy będzie mógł zdjąć maskę. Gdy będzie mógł powiedzieć: „Przepraszam. Nie o to mi chodziło. Chciałem tylko, żeby ktoś mnie usłyszał”.
Na trybunach siedzi jeszcze ktoś. Starsza kobieta, która też patrzy na tego człowieka. Ale ona odwraca wzrok. Szybko, jakby zobaczyła coś, czego nie powinna. Jakby rozpoznała w nim kogoś, kogo kiedyś znała. Kogoś, kto był inny. Jej ucieczka wzrokiem to ciche świadectwo – że metamorfoza rzeczywiście się dokonała. Że nie ma już powrotu.
**Modlitwa o odczarowanie:**
*Niech odejdzie od nas pokusa hodowania potworów w cieplarniach naszych krzywd. Niech odejdzie od nas słodycz zemsty, która smakuje jak miód, ale truje jak arszenik. Niech odejdzie od nas…*
Ale kto chce, żeby jego potwór odszedł? Kto chce zostać sam ze swoją zwykłą, ludzką słabością? Kto chce wrócić do bycia ofiarą, skoro może być katem?
Modlitwa się łamie. Bo może nikt nie chce, by jego potwór odszedł.
Drużyna przegrywa w doliczonym czasie. On zaciska zęby, rzuca przekleństwo. Ale to nie sport go boli. To widok sędziego, który nie zapomniał. Który patrzy, ale nie odgwizduje żadnego przewinienia. Sędzia wie, że gra się skończyła, choć on wciąż chce grać w meczu, który odbył się 10 lat temu.
Wstaję z trybun zmierzając ku wyjściu, choć obraz zostaje ze mną. Twarz człowieka, który hodował potwora tak długo, że zapomniał, jak wyglądał przed metamorfozą. Czy ja też hoduję swojego potwora? Czy w moich krzywdach, w moich milczeniach, w moich małych zemstach nie rośnie coś, co pewnego dnia spojrzy na mnie z lustra obcymi oczami?
Może to jest prawdziwa lekcja tego wieczoru na stadionie. Nie to, że potwory istnieją – to wiedzieliśmy od zawsze. Ale to, że każdy z nas nosi w sobie nasiona metamorfozy. I że jedyną obroną przed nią jest niezapominanie o tym, kim byliśmy, zanim zaczęliśmy się zmieniać.
Ale czy ja pamiętam? Czy pamiętam siebie sprzed pierwszej krzywdy, sprzed pierwszego upokorzenia, sprzed pierwszej myśli o zemście? A może już wtedy, w lustrze windy, widziałem nie jego twarz, ale swoją przyszłą?
Te pytania pozostają. I ciągną się za mną jak drgający cień długo po tym, gdy opuściłem stadion. Zgasły światła. Ale to nie one były źródłem ciemności. Ciemność była w nas. Ciemność czekała, by nas przytulić.
I może wciąż czeka, chichocząc szaleńczo.