Skip to content

Bezgłos samozagłady

Last updated on 2 czerwca 2025

Południe ślizga się po ramionach drzew jak mleczne złoto. Liście klonów drżą lekko szepcząc tajemnice, które mimowolnie zdradzają przypadkowym przechodniom. Jesień dopiero się zaczyna, ale już czuć jej oddech w powietrzu – chłodny, przejrzysty, z nutą melancholii. Obserwuję ludzi przechodzących alejką. Kobieta w czerwonym płaszczu, która co chwilę sprawdza telefon. Starszy mężczyzna z psem ciągnącym go w stronę kasztanów. Grupa studentów z kubkami kawy, śmiejących się zbyt głośno, jakby chcieli zagłuszyć ciszę, która czai się między ich słowami.

Patrzę na nich wszystkich i zastanawiam się, ile z ich decyzji jest naprawdę świadomych. Ile kroków stawiają z pełnym rozeznaniem konsekwencji, a ile z bezwładności, z przyzwyczajenia, z lęku przed zmianą? Dlaczego tak często kroczymy wbrew? 

Drży w nas szczelina, niewidoczna dla oka, ale odczuwalna jak drobne migotanie pod skórą. To pęknięcie między tym, co wiemy, a tym, co robimy. Między rozumem, który ostrzega, a wolą, która podąża własną ścieżką. Patrzę na swoje dłonie – te same, które pisały listy, których nigdy nie wysłałam, te same, które sięgały po rzeczy, o których wiedziałam, że przyniosą ból i mnie i najbliższym. Czy naprawdę rozum rządzi naszymi decyzjami?

Beksiński uchwycił tę prawdę o ludzkiej naturze z przenikliwością, która mrozi krew w żyłach. Jego obrazy przedstawiają postacie bez twarzy, ciągnące się jak wspomnienia o kimś, kim się kiedyś było. W tych kompozycjach nie ma dobra ani zła, tylko powtarzalność. Figury zawieszone w nastroju zmierzchu, jakby istniały już tylko z rozpędu. Przypominam sobie jego „Bez tytułu” z 1984 roku. Dwie postaci o zwapniałych ciałach, które wciąż zachowują część masy mięśniowej, co czyni ich uścisk jeszcze bardziej emocjonalnie przejmującym. Szkielety splecione w uścisku, którego nie sposób przerwać. Skamieniali kochankowie z kończynami splecionymi jak pasujące do siebie elementy układanki, na tle mglistego, apokaliptycznego tła. Czy to miłość, czy uzależnienie? Wybór czy przymus?

Człowiek niekiedy nie wybiera wcale – tylko poddaje się fali. Ale czy to objaw rezygnacji? A może inaczej – ostatni akt woli?

Znam kobietę, która codziennie wracała pod ten sam adres. Nie mieszkała tam od lat. Nie miała już klucza. Ale każdego wieczoru – w deszczu, śniegu, słońcu – stawała pod drzwiami tego domu. Pytano ją, czy wierzy, że ktoś kiedyś jej otworzy? Odpowiadała: „Nie chodzi o to, żeby mi otworzono. Chodzi o to, żebym nie przestała przychodzić.”

Są wybory, które mają w sobie więcej z pamięci niż z pragnienia. Rozum to cień rzucany przez światło doświadczenia. Ale cień nie decyduje, gdzie pójdzie stopa. Czasem idziemy ku zgubie nie z głupoty, lecz z potrzeby powtórzenia rytuału.  To jest  jak zaklęcie, które nie działa, ale trzeba je wypowiedzieć jeszcze raz i jeszcze raz i kolejny… Być może najbardziej przejmującym gestem ludzkiej egzystencji nie jest bunt, lecz świadoma powtarzalność mimo nieuchronności znanych od dawna konsekwencji?

Chłopiec na hulajnodze mija staruszkę, której właśnie pękła siatka. Pomarańcze turlają się po alejce w różnych kierunkach, zatrzymują się przy krawężnikach i pod ławkami. Wszyscy patrzą. Nikt się nie rusza. Tylko jedna dziewczynka schyla się, ale zaraz cofa dłoń – jakby coś ją przestraszyło.

Może tak właśnie działają nasze wybory – wiemy, co powinniśmy zrobić, ale jakaś stara rana w dłoni wciąż przypomina, że dotykanie świata może boleć. Że każdy gest pomocy to ryzyko, każde zaangażowanie to możliwość rozczarowania. I tak stoimy, zawieszeni między impulsem a działaniem, między wiedzą a decyzją.

W Apulii przetrwały legendy o tańczących świętych – kobietach, które tańczyły, dopóki nie padły z wycieńczenia. Według podań zaczynało się od jednego kroku, niewinnego ruchu… potem nie można już było przestać. 

Tarantella – ten taniec miał być lekarstwem na ukąszenie tarantuli. Frenetyczny, hipnotyczny ruch w rytm tamburello, który wypędzał truciznę i przywracał ofierze witalność. Czy to nie doskonała metafora naszych własnych zmagań z truciznami, które sami sobie aplikujemy?

Może tak wygląda wiele naszych decyzji: pierwszy krok robimy świadomie, reszta to już tylko choreografia, której nie umiemy zatrzymać. Taniec, który nas porywa i prowadzi ku przepaści, choć rozum krzyczy, by zawrócić.

Kiedyś zasłuchiwałem się w utworze „Spiegel im Spiegel” dosłownie „Lustro w lustrze” Tytuł odnosi się do efektu nieskończoności, jaki powstaje, gdy dwa lustra są ustawione naprzeciwko siebie. Struktura utworu oparta jest  na trójdźwiękach tonicznych, które powtarzając się z subtelnymi wariacjami, tworzą wrażenie odbijających się dźwięków. Arvo Pärt stworzył muzykę, która jest ilustracją nieskończoności. 

Słuchając tej muzyki, myślę o naszych decyzjach – o tym, jak często są one odbiciem poprzednich wyborów, jak często powtarzamy te same wzorce, nawet jeśli prowadzą nas ku przepaści. Czy to nie paradoks, że im bardziej jesteśmy świadomi swoich błędów, tym częściej je popełniamy? Jakbyśmy byli uwięzieni w nieskończonym korytarzu luster, gdzie każdy ruch jest tylko powtórzeniem poprzedniego.

„Będziesz musiał żyć jeszcze raz i niezliczoną ilość razy i nie będzie w twoim życiu nic nowego, ale każdy błąd i każda radość, i każda myśl, i westchnienie, i wszystko niewypowiedzianie małe lub wielkie w twoim życiu będzie musiało do ciebie wrócić, wszystko w tej samej kolejności i sekwencji.” To Nietzsche. Dawno temu. Filozof-prorok.

Nasza pierwsza reakcja na takie objawienie byłaby rodzajem obezwładniającego horroru. Ale po chwili zastanowienia mogłoby to dać nam okazję do transformacji.  Przekonstruowanie życia w taki sposób, aby powtarzanie się czasu stało się darem.

Krzysztof Kieślowski w „Trzy kolory: niebieski” opowiada historię Julii, która po stracie w wypadku samochodowym męża i córki próbuje odciąć się od przeszłości i żyć w odosobnieniu. Jednak odkrywa, że nie może uciec od ludzkich więzi.  W filmie w odbiciu w oku Julii widzimy lekarza  przekazującego jej straszne wieści. Od tej chwili Julie żyje, jakby patrzyła na świat tym okiem, wypełnionym śmiercią i żałobą.
Kluczowy moment przemiany następuje, gdy Julie zaczyna otwierać się na nowe relacje, szczególnie na uczucie Oliviera. W jednej ze scen widzimy jej odbicie w oku Oliviera – jest to wizualny symbol tego, że zaczyna istnieć na nowo poprzez miłość drugiej osoby. Nie jest już zamknięta w swoim bólu, ale zaczyna funkcjonować w relacji z kimś innym. W końcowej scenie filmu niebieski kolor, który wcześniej symbolizował żałobę i izolację, pojawia się ponownie na twarzy Julie, ale tym razem towarzyszy mu uśmiech. Ta zmiana wskazuje, że ten sam kolor, który wcześniej reprezentował jej cierpienie, teraz staje się symbolem spokoju, akceptacji i nadziei. Julie nie pozbyła się swojej przeszłości, ale nauczyła się żyć z nią i otworzyła się na nowe możliwości.

Ta wizualna metafora pokazuje, że to samo doświadczenie, tu symbolizowane przez niebieski kolor, może mieć różne znaczenia w zależności od naszej wewnętrznej postawy – może być źródłem cierpienia lub spokoju, izolacji lub miłości.

Czy nie tak właśnie wygląda nasza własna podróż? Czy nie jesteśmy wszyscy uwięzieni w odbiciu naszych traum, dopóki nie znajdziemy odwagi, by spojrzeć w inne lustro – takie, które odbija nie tylko nasz ból, ale i naszą zdolność do miłości?

Beksiński, którego obrazy pełne są apokaliptycznych wizji i motywów śmierci, traktował śmierć w sposób neutralny. Uważał ją za surrealistyczną fantazję, wariację na temat koszmarów, które były dla niego ogromną inspiracją. W jego twórczości śmierć materializuje się jako pełzający pająk na wygiętych, kościstych nogach, zwiastujący nieunikniony koniec życia, który dotyczy każdego człowieka.

Ale może właśnie w tej świadomości nieuchronności końca kryje się klucz do zrozumienia naszych wyborów? Może idziemy wbrew logice nie dlatego, że jesteśmy głupi, ale dlatego, że głęboko w środku wiemy, iż tylko będąc wbrew, jesteśmy sobą? Że tylko w powtarzalności, w uporczywym powracaniu do tych samych miejsc, gestów, błędów, odnajdujemy swoje człowieczeństwo?

Jest w tym coś z tragicznego fatalizmu – świadomie podążamy ścieżkami, które rozum ocenia jako nielogiczne czy nawet szkodliwe. Patrzymy na własne wybory z bolesną jasnością, rozpoznając ich absurdalność, a jednak je podejmujemy. Jakbyśmy odgrywali rolę w sztuce, której zakończenie zostało zapisane jeszcze przed naszym wejściem na scenę. Jak wyrok, który odczytano nam zaraz po urodzeniu, a my – choć znamy jego treść – udajemy, że możemy go zmienić, jednocześnie wykonując każdy jego punkt z przerażającą dokładnością.

W tej świadomej nieracjonalności jest coś głęboko ludzkiego – wiemy, że to głupie, że to nielogiczne, a jednak brnąc w to, realizujemy jakiś głębszy, bardziej pierwotny imperatyw naszej natury. Może właśnie ta zdolność do działania wbrew logice, ze świadomością konsekwencji, jest tym, co ostatecznie definiuje nas jako ludzi – istoty zawieszone między determinizmem a wolnością wyboru.

Słońce za drzewami przesunęło się ledwie o kilka liści, a jednak wszystko wydaje się bardziej nieruchome. Twarze wciąż mijają, ale ich kontury jakby drżały. Ten sam park, te same postaci – a jednak jakby trochę bardziej oddalone od siebie.

Kobieta w czerwonym płaszczu odchodzi, wciąż wpatrzona w telefon. Starszy mężczyzna zbiera kasztany, które jego pies rozgrzebał w liściach. Studenci dopijają kawę, ich śmiech cichnie, gdy rozchodzą się w różnych kierunkach.

A ja wciąż siedzę na ławce, z pytaniem, które nie daje mi spokoju – cichym, ale natarczywym jak drżenie nerwu: Czy idziemy wbrew logice, bo naprawdę jesteśmy głupi – czy może dlatego, że głęboko w środku wiemy, że tylko wbrew sobie tak naprawdę jesteśmy sobą?

Może odpowiedź kryje się właśnie w bezgłosie – w tej ciszy, która zapada, gdy wszystkie argumenty zostały już wypowiedziane, a my wciąż podążamy ścieżką, którą wybraliśmy nie rozumem, lecz czymś głębszym, bardziej pierwotnym, bardziej ludzkim. Samoniszczącym.

W tej ciszy, w tym bezgłosie, który poprzedza każdą samozagładę i każde odrodzenie, odnajduję paradoksalny spokój. Bo może właśnie w tym napięciu między wiedzą a działaniem, między świadomością a wolą, kryje się istota naszego człowieczeństwa – nie w doskonałości wyborów, ale w odwadze ich podejmowania, nawet gdy wiemy, że mogą nas zniszczyć.

I tak siedzę w parku, gdzie światło przesącza się przez liście klonów, obserwując ludzi, którzy – tak jak ja – noszą w sobie to samo pęknięcie, tę samą szczelinę między tym, co wiedzą, a tym, co robią. I w tym wspólnym, niewypowiedzianym doświadczeniu odnajduję coś na kształt pojednania – z sobą, z nimi, z tą nieuchronną powtarzalnością, która jest zarówno naszym błogosławieństwem jak i przekleństwem.

Published inesejsłowem mówionymsłowem pisanym