Oczy tej dwójki, którą widziałem w podmiejskim pociągu, były zatrważająco puste. Nie dostrzegłem w nich nawet odrobiny jakiejś emocji. Chłopak w kapturze grający na telefonie, z twarzą skupioną tylko na migającym ekranie. Obok niego ciut starsza dziewczyna, otulona w zapach plastiku i kurzu unoszącego się w wagonie przewijała coś na swoim smartfonie. Siostra? Sympatia? Nie patrzyli na siebie, nie rozmawiali. Każde z nich zamknięte w swojej bańce, bez świadomości, że ich relacja ogranicza się praktycznie tylko do obecności obok siebie. Kolejne ekrany, kolejne przewijane obrazy, kolejne minuty upływające w rytm stukotu kół pociągu.
Gdy ich obserwowałem, miałem wrażenie, że czas zwalnia, dźwięki wagonu zlewają się w jednostajny szum, spod którego powoli narasta znana melodia. „Time” Hansa Zimmera. Dźwięk, który najpierw jest ledwie szmerem, potem staje się wzburzonym oceanem. Koła wybijają swój jednostajny rytm na szynach. Czas płynie, ale nie oferuje niczego nowego. Przesuniecie palca po ekranie. I jeszcze jedno. I jeszcze. Kolejne minuty tkają dywan nierozmowy. Jestem już stary. Coraz częściej czuję, jakby młodość – ta mitologiczna siła przemiany świata, promień, który miał rozświetlać mrok – zdechła we mnie jak chemiczny aromat w plastikowym kubku po podłej kawie z automatu. Siedzę i patrzę. Patrzę i boli. Bo to nie ich wina. Bo zostali zdradzeni. I przez nas — społeczeństwo. I przez bliskich, którzy mieli ich chronić, a sami pogubili się w labiryncie własnych lęków, ambicji i niepewności.
Świat, który miał być pełen zapachów – trawy po deszczu, kredy na dłoniach, rozgrzanego asfaltu pod stopami – został zamieniony na świat bezwonny, sterylny, w którym wszystko można przewinąć, wyciszyć, zminimalizować. Młodość, która miała być burzą, jest dziś mgłą.
Przechodzę obok grupy nastolatków pod galerią handlową. Ich śmiech jest suchy, jakby wydobywał się z głośników, nie z gardła. Rozmawiają o promocjach, o tym, kto ile ma followersów, kto ma„viby”, kto zarabia na linkach. Ich język jest jak kod, który zamiast otwierać, zamyka drzwi do porozumienia. To niczym zatęchły pokój w domu, w którym nikt już nie mieszka.
Nie chcę być tym, który tylko narzeka. Ale nie mogę nie widzieć. Nie mogę nie czuć, jak bardzo zostali pozostawieni sami sobie – przez dorosłych, przez szkołę, przez naszą nieumiejętność bycia przewodnikami. Zostali zdradzeni, bo nikt nie nauczył ich przegrywać. Ba! Nikt nie nauczył ich grać. Zostali zdradzeni, bo świat, który im zostawiliśmy, jest światem bez rytuałów, bez mitów, bez czułości. Adam Mickiewicz wzywał młodych do wspólnego lotu, do przebudzenia ducha przemiany. Dziś ten duch jest w kryzysie, a skrzydła przeobraziły się w strumień obrazków i lajków. Nie ma wspólnoty – są followersi. „Oda do młodości” zamieniła się w klip influencerki, który mówi: „Najważniejsze to mieć viby i zarabiać na linkach. ”Młodości, Ty nad poziomy wylatuj!.” Słowa, które miały być zaczynem buntu, stały się hasztagami, a rewolucja – promocją w dyskoncie.
Dzisiejsza młodość to pokolenie osierocone przez dorosłych. Tylko czy można być osieroconym przez kogoś, kto sam nie dorósł do swojej roli? Czy można być opuszczonym przez przewodników, którzy sami zgubili mapę? Mickiewicz pisał: „Razem młodzi przyjaciele! W szczęściu wszystkiego są wszystkich cele”. Dziś cele są rozproszone, szczęście jest prywatne, a wspólnota – iluzoryczna. Każdy gra w swoją grę, każdy buduje własną wieżę z klocków, które rozpadają się przy pierwszym podmuchu wiatru.
Dziewczyna pisze do chłopaka: „Nie dam rady wyjść, bardzo źle się czuję”. On odpisuje: „Ale na Insta byłaś dziś 6 razy”. Ona: „Bo tam nikt nie widzi, jak naprawdę wyglądam”. Zacierają się granice między tym, co realne, a tym, co wyretuszowane. Młodość, która miała być czasem przełamywania barier, stała się epoką filtrów i lęku przed byciem nieidealnym.
Wiedza przekazywana bez empatii, bez czułości jest martwa. A jeśli szkoła sprowadza się do zaliczania i sprawdzania, życie zamienia się w nieustanny strach przed porażką. Dodatkowo nie można zapominać, że nie każdy dom, to dom bez przemocy. To wszystko pulsuje mi w głowie, gdy patrzę na dzieciaki, które niby mają wszystko – wszystko, poza poczuciem sensu.
Ale czy można nauczyć się czułości z tutoriali? Czy można zbudować wspólnotę z lajków? Czy można odnaleźć siebie w świecie, który nie daje prawa do błędu? Czy można być młodym, nie będąc nigdy dzieckiem? Dostrzegam młodych ludzi, którzy boją się dotyku, boją się spojrzenia, boją się słowa. Ich ciała są permanentnie napięte, jakby świat był nieustannym egzaminem. Ich oczy puste, jakby ktoś wymazał z nich dzieciństwo. Ich głosy ciche, jakby bali się, że każde słowo zostanie użyte przeciwko nim. Czasem wyobrażam sobie ich wewnętrzny monolog: „Nie chcę być tylko wynikiem, nie chcę być tylko wizerunkiem, nie chcę być tylko produktem.” Ale nie mówią tego głośno. Bo nie wierzą, czy ktoś ich usłyszy.
Na podmiejskiej stacji benzynowej spotykam chłopaka. Wyrzucili go z technikum mechanicznego. Musi z czegoś żyć, więc zatrudnił się u wujka, ajenta tej stacji. Mówi, że chce wyjechać. Gdziekolwiek. Bo tu nic nie ma. Jego ojciec pije. Matka zastraszona i bita przestała się odzywać. Szkoła potrafiła tylko powiedzieć: „Nie zdałeś”. A on zna przecież każdą markę samochodu, potrafi rozłożyć i złożyć każdy silnik, nawet z zamkniętymi oczami. Ale w „ mechaniaku” nikt tego nie zauważył. Jego talent nie pasuje do podstawy programowej, więc stał się niewidzialny. Kto go nauczy, że jest coś wart? I czy kiedykolwiek?
Ostatnio we śnie miałem taką oto projekcję: grupka młodzieży maszeruje przez ruiny szkoły. Ściany pokryte graffiti, podłoga lepka od rozlanych napojów energetycznych, powietrze ciężkie od zapachu potu, nikotyny i tanich dezodorantów. Idą w milczeniu, każdy z telefonem w dłoni, jak z latarnią, która nie daje właściwego światła, ale prowadzi. Nigdzie nie ma dorosłych. Są tylko oni – zagubieni, głodni, spragnieni bliskości, której nikt ich nie nauczył. Wchodzą do sali gimnastycznej.
Wchodzą do sali gimnastycznej i zatrzymują się, jakby czekali na coś, co nigdy nie nadejdzie. Nikt nie mówi, nikt nie próbuje przełamać tej martwej atmosfery. Każdy ruch wydaje się powtarzalny, jakby wszystko już się wydarzyło i miało się powtarzać bez końca. Próbują coś zmienić, ale każda próba kończy się powrotem do punktu wyjścia. To miejsce przypomina Purgatorium – są w nim zawieszeni, bez nadziei na oczyszczenie, bez wybuchu, który przyniósłby ulgę. Nie ma tu katharsis, ani przez bunt, ani przez łzy. Jest tylko mechaniczna powtarzalność i bezsilność, i świat bez dorosłych, który nie potrafi się ocalić, tylko powoli zjada sam siebie.
W tej wizji bachiczność nie prowadzi do ekstazy, a chaos nie daje żadnego wybawienia. To świat, w którym młodzi zostali pozostawieni sami sobie – nie po to, by się wyzwolić, ale by po wsze czasy błądzić wśród zgliszczy, czekając na coś, co nigdy nie nadejdzie.
Karolina. Ojciec przedsiębiorca matka, lekarz. Oboje zapracowani, nieobecni. Ona pod opieką babci. Sama. Bez koleżanek i kolegów. Bez odpowiedzi. Miała tylko 13 lat, kiedy wyłączyła w sobie dźwięk na zawsze.
Wychowujemy dzieci bez rytuałów przejścia. Odcięliśmy je od mitów, przekazu pokoleniowego. Ich mit to Netflix. Ich obrzęd to lajki. Nie mają gdzie wrócić, bo rodzice też pogubieni. Nadopiekuńczość miesza się z porzuceniem. Szkoła to teatr absurdu. Zapach kredy, który kiedyś był obietnicą nowego początku, dziś jest tylko kurzem na dnie szuflady. Przypominam sobie smak najtańszego lizaka, który kiedyś był pewną formą docenienia, nagrody. Dziś jest tylko cukrem, który niczego nie jest w stanie osłodzić.
Obraz Edvarda Muncha – dzieciństwo z pustką w oczach – wraca do mnie jak wyrzut sumienia. Munch, który całe życie malował swoje lęki, wiedział, że dzieciństwo to nie tylko czas niewinności, ale i źródło przyszłego bólu. Jego „Chore dziecko” to nie tylko portret umierającej siostry, to metafora pokolenia, które nie dostało szansy na zdrowe dorastanie. W oczach jego postaci czai się melancholia, której nie da się wyretuszować żadnym filtrem.
Znów słyszę „Time” Zimmera, z „Incepcji” – powolna fala narastającego czasu. Każda nuta to przypomnienie, że czas nie czeka na nikogo. Że młodość, jeśli nie zostanie przeżyta naprawdę, zamienia się w żal, który rozlewa się po dorosłości jak cień.
Jakże wielkie wrażenie zrobił na mnie inny film – „Joker”. Tam widziałem społeczeństwo, które ignoruje cierpienie, a potem dziwi się gniewowi. Arthur Fleck, wykluczony, wyśmiewany, staje się potworem, bo nikt nie nauczył go być człowiekiem. Film nie usprawiedliwia przemocy, ale pokazuje, jak alienacja i brak empatii rodzą chaos.
Albo klimat z „Melancholii” Larsa von Triera – powolne zbliżanie się planety zagłady, która zwiastuje nieuchronny koniec. Bohaterowie jeszcze się śmieją, jeszcze tańczą, jeszcze planują przyszłość, ale już wiedzą, że wszystko zmierza ku zatraceniu. Czasem myślę, że młodość jest właśnie skazana na taką planetą, która spowoduje, że nagle wszystko zniknie. Pozostanie tylko popiół.
Nie potrafię istnieć jeśli nie czytam. To rodzi pewne skutki. Na przykład fragment z „Gry w klasy” Cortázara wraca do mnie jak mantra: „To od nas zależy, jak zakończą się poszczególne wątki i jaki ostatecznie kształt przyjmie cała opowieść”. Ale czy naprawdę mamy wybór, jeśli nikt nie nauczył nas, jak grać w tę klasę?
Czasem czuję się jednym z nich. Czasem jestem tym chłopakiem w metrze, który zanurza się w cyberprzestrzeni, żeby nie czuć pustki. Czasem jestem tą dziewczyną, która boi się wyjść z domu, bo świat jest zbyt głośny, zbyt jasny, zbyt prawdziwy. Czasem jestem tym, który nie umie powiedzieć: „Potrzebuję cię”. Bo nikt nie nauczył mnie, jak prosić o czułość.
Ten sen o ruinach szkoły często do mnie powraca. Na przykład idę przez korytarz, który cuchnie starym linoleum. Wchodzę do klasy, gdzie na tablicy ktoś napisał: „Nie bój się przegrać”. Ale nikt tego nie przeczytał, bo wszyscy siedzący w klasie uczniowie wpatrzeni są w ekrany telefonów.
Piszę do siebie. Piszę do tej części mnie, która jeszcze wierzy, że młodość może być czymś więcej niż tylko okresem przejściowym. Piszę do tej części mnie, która pamięta smak deszczu na języku, dotyk trawy pod stopami, zapach świeżo skoszonego pola. Piszę do tej części mnie, która boi się, że już nigdy nie będzie umiała się śmiać bez powodu.
Wysiadam z pociągu. Powietrze gęstnieje, jakby ktoś wyłączył dźwięk w całym świecie. W tej martwej przestrzeni bardzo wyraźnie słyszę własny oddech. Czy jest jeszcze szansa na odrodzenie? Czy można młodości — młodości, którą nawet starzec w sobie nosi — przywrócić jej prawdziwy sens, nie jako czas doskonałej perfekcji, ale jako epokę prób, błędów, upadków i powstawania? Czy można jeszcze nauczyć czułości w świecie, który uczy tylko rywalizacji?
W moim śnie młodzież maszeruje przez ruiny szkoły, jak przez własne Purgatorium. Wchodzą do sali, gdzie na ścianach wiszą portrety dawnych nauczycieli – twarze zamazane, jakby ktoś wymazał je gumką. Na środku sali stoi stół, na którym leżą rozbite zegarki. Czas się zatrzymał. Ktoś próbuje je naprawić, ale brakuje części. Ktoś inny rysuje kredą na podłodze planszę do gry w klasy – skacze z jednej kratki na drugą, ale nigdy nie dociera do końca. Gra bez zasad, życie bez reguł. W tym świecie nie ma dorosłych. Są tylko dzieci, które udają, że wiedzą, dokąd idą. Każdy niesie swój telefon jak amulet, jak talizman przeciwko samotności. Ale żaden z tych amuletów nie chroni przed bólem. Tu każdy jest samotny, nawet w tłumie. Każdy z nich szuka kogoś, kto powie: „Jesteś ważny. Jesteś widziany. Jesteś kochany”.
A jeśli to nie w nich powinniśmy szukać problemów tylko w nas? W naszej krótkowzroczności, prokrastynacji, w tym, że ich nigdy nie poprowadziliśmy? Może nie powinniśmy pytać: co się stało z młodością. Tylko: kto ją sprzedał? I za ile? Może to była cena za święty spokój, za komfort, za brak odpowiedzialności? Może to my, dorośli wybraliśmy wygodę zamiast przewodnictwa? Może to my baliśmy się własnych słabości, więc nauczyliśmy młodzież tylko, jak je maskować?
A jednak nawet jeśli my zawiedliśmy, nawet jeśli świat nie daje gotowych odpowiedzi, młodość przetrwa. Ocaleje, bo musi. Bo jest w niej siła, która nie potrzebuje naszej zgody ani przyzwolenia – siła, którą niesie gen, potrzeba, nakaz trwania gatunku. Młodzi zawsze znajdą sposób, by przetrwać, nawet jeśli my nie umiemy ich poprowadzić. Być może to nie my ich ocalimy, lecz oni – przez swoją upartą witalność, przez bunt, przez zdolność do tworzenia nowego świata na własnych warunkach – ocalą dla nas świat?
Nadzieja nie jest obietnicą, lecz cichą siłą, która przechodzi z pokolenia na pokolenie. I nawet jeśli dziś wydaje się, że wszystko jest na granicy rozpadu, to właśnie młodość – ta nieprzewidywalna, czasem bolesna, zawsze niepokorna – będzie trwać. Bo trwać musi.
To, co nieoczekiwane i nieoczywiste rodzi się właśnie w nich. I pozostaje wierzyć, że to wystarczy, by świat – choćby na przekór naszym błędom – znalazł swój dalszy ciąg.