Nie wiem, czy to był sen, czy przebłysk pamięci z innego życia: jestem wśród ludzi z opaskami na oczach, pochodnie w dłoniach, światło drży, lecz nie rozprasza ciemności. Ktoś śmieje się cicho, ktoś inny szepcze modlitwę, a ja nie wiem, czy idę z nimi, czy tylko patrzę z boku, ukryty za własną powieką. W tej procesji nie ma przewodnika, nie ma celu – jest tylko ruch, jakbyśmy bali się zatrzymać, bo wtedy trzeba by było zapytać: po co?
Od dawna noszę w sobie pytanie, którego nie potrafię wyciszyć: dlaczego tak łatwo oddajemy duszę w dzierżawę? Nie Bogu, nie idei, nie polityce, ale sobie nawzajem, własnym lękom i cudzym słowom, które brzmią pewniej niż nasz własny szept. Pamiętam kuchnię z dzieciństwa, stół z plamą po herbacie, ojca, który spuszcza wzrok, gdy pytam „dlaczego nie wolno zadawać pytań przy stole?” Odpowiedź nie pada, tylko cisza gęstnieje jak mleko, które ktoś rozlał i nie wytarł. Od tamtej pory uczę się milczeć, kiedy czuję, że odpowiedzi mogą być niewygodne. Może to właśnie wtedy rodzi się ślepa wiara – nie w Boga, nie w polityka, ale w spokój, który otrzymujemy w zamian za rezygnację z własnego głosu.
Ślepa wiara jest jak lepka mgła, która osiada na skórze i wnika pod paznokcie. Nie widać jej, nie czuć, ale nagle orientuję się, że moje myśli nie są już moje. Powtarzam cudze slogany, bo tak jest łatwiej. Bo mniej boli. Bo tłum niesie, nawet jeśli niesie donikąd.
Był taki dzień, kiedy w autobusie starszy pan w marynarce z przypinką „JESTEM ZA” recytował z pasją program swojego kandydata, choć jego współtowarzysz podróży ripostował przedstawiając listę afer z udziałem owego kandydata. „To manipulacja” – rzucił pan z przypinką bez cienia wątpliwości. Wtedy poczułem ukłucie zazdrości: jak to jest wierzyć tak mocno, że żadne fakty nie mają już znaczenia? Jak to jest mieć w sobie taką pewność, która nie potrzebuje światła, bo sama jest światłem, choćby i ślepym?
Ślepa wiara brzęczy wokół mnie jak mucha, której nie da się przepędzić. Czasem próbuję ją złapać, rozgnieść między palcami, ale ona wraca, uparcie, jak refren starej piosenki. W lustrze widzę twarz, która coraz mniej przypomina mnie samego. Może ślepa wiara to właśnie to: lustro, które nie odbija już mojej twarzy, tylko kontur, w którym próbuję się zamknąć?
W klasztorze, gdzie cisza miała smak kadzidła, mnich szepnął mi kiedyś: „Kto wierzy bez zrozumienia, buduje świątynię z mgły”. Jego głos był cichy, ale drżał w nim niepokój, bo ów mnich już wiedział, że nie można swobodnie oddychać w świątyni z mgły, gdzie każde westchnienie wsiąka w ściany, każdy krok prowadzi donikąd…
Cisza w moim pokoju jest lepka, jakby kleiła się do skóry.
Siedzę i próbuję przypomnieć sobie moment, w którym po raz pierwszy uwierzyłem w coś tylko dlatego, że inni wierzyli. Może to była lekcja religii, może wiec wyborczy, może rodzinne przyjęcie, na którym wszyscy kiwali głowami, a ja bałem się zapytać „dlaczego?”. Czasem myślę, że ślepa wiara to miękka kołdra, pod którą chowamy się przed zimnem niepewności.
Ale ta kołdra, mimo pozorów bezpieczeństwa dusi, nie pozwala oddychać.
We wsi mówili o nim, że jest wariatem. Jakiś dziwny, ciągle milczący, stroniący od ludzi. Mówili, że gada ze zwierzętami. Ale on po prostu żył po swojemu. Najczęściej milczał, bo wiedział, że ci, którzy mówią, płoną później w komentarzach. Edyp nie został ukarany za to, że zabił ojca, lecz za to, że nie chciał wiedzieć. Szukał prawdy, ale nieświadomie ją wypierał. Jego ślepota była częściowo psychologiczną obroną, częściowo ironią tragizmu. Może ślepa wiara jest nie tylko aktem zaniechania, ale i obroną przed bólem poznania? Lepiej nie wiedzieć, niż musieć zmienić siebie. Edyp, im więcej wiedział, tym bardziej cierpiał. Poznanie zniszczyło wszystko, co kochał i czym był.
Słyszałem, jak ktoś kiedyś mówił, że lepiej zginąć z własnymi, niż żyć z obcymi. A potem podłożył ogień pod chałupę sąsiada. Dym cuchnął nienawiścią i strachem, a ja patrzyłem, nie mogąc się ruszyć. Może ślepa wiara to nie tylko opaska na oczach, ale i popiół na języku.
Piszę ten esej i czuję, jakby ktoś podmienił mi serce na kamień. Boję się, że sam jestem ślepy. Boję się, że moje wątpliwości to tylko inna forma wiary – wiary w to, że można żyć bez wiary. Może ślepa wiara to plaster, który trzyma świat w całości? Ale jeśli go zerwę – co zobaczę pod spodem? Może tylko ranę, która nigdy się nie zgoi?
Bywa, że ślepa wiara jest ostatnią deską ratunku. W szpitalu, przy łóżku chorego, w ruinach po trzęsieniu ziemi, w nocnej ciszy, kiedy nie ma już nikogo, kto mógłby pocieszyć. Może właśnie wtedy okazuje się, że ślepa wiara to nie patologia, ale konieczna forma psychicznej higieny. Gdybyśmy widzieli wszystko, nie przeżylibyśmy.
Ale są też chwile, gdy ślepa wiara staje się trucizną. Gdy prowadzi do przemocy, do wykluczenia, do ślepego posłuszeństwa, które zabija w nas człowieka. Wtedy chciałbym krzyczeć: zdejmijcie opaski, otwórzcie oczy, nawet jeśli światło oślepi! Ale wiem, że sam czasem wolę ciemność. Bo w ciemności łatwiej się zgubić, ale też łatwiej udawać, że nie ma winnych.
Pamiętam, jak kiedyś, w dzieciństwie, zgubiłem talizman – kawałek szkiełka, który trzymałem w kieszeni na szczęście. Szukałem go przez cały dzień, płakałem, a potem udawałem, że nic się nie stało. Dziś myślę, że ten znikający przedmiot to była moja pierwsza lekcja o ślepej wierze: coś, co trzymałem kurczowo, znika, a ja muszę nauczyć się żyć bez niego. Może ślepa wiara jest właśnie tym – próbą złapania czegoś, czego już nie ma, próbą utrzymania sensu, który wymyka się z rąk.
Czasem ślepa wiara jest jak matka, która tuli dziecko, choć wie, że nie uchroni go przed światem. Czasem jest jak ojciec, który nie odpowiada na pytania, bo sam nie zna odpowiedzi. Czasem jest jak tłum, który śpiewa hymn, nie rozumiejąc słów, ale czując wspólnotę w dźwięku.
Bywa, że ślepa wiara jest śmiechem na pogrzebie, łzą na wiecu, milczeniem przy stole. Jest wszędzie tam, gdzie boimy się zobaczyć prawdę, bo prawda boli bardziej niż kłamstwo.
Ikar dziś nie spada.
Krąży nad nami niczym satelita bez skrzydeł, bez celu, transmitując nasze życie na żywo. My patrzymy, lajkujemy, udajemy, że rozumiemy, choć tak naprawdę każdy z nas niesie własną opaskę, własną pochodnię, własny lęk.
Ale to nie koniec, przynajmniej nie dla mnie. Przerywam ten tekst, bo coś we mnie nie pozwala domknąć tej opowieści. Bo wiem, że ślepa wiara jest jak rana, która nigdy się nie zabliźnia, jak pytanie, na które nie ma odpowiedzi, jak śmiech, który wybucha w najmniej odpowiednim momencie.
Piszę ten esej i czuję, jak drży mi dłoń. Chciałbym być pewny, chciałbym wierzyć w coś do końca, bez wątpliwości, bez lęku. Ale nie potrafię. Może właśnie to jest moja ślepa wiara – wiara w to, że wątpliwość mnie ocali.
Boże niepewności, jeśli istniejesz – naucz mnie widzieć. Naucz mnie zgubić drogę, bym mógł ją odnaleźć. Naucz mnie nie ufać oczom. Naucz mnie wierzyć, nie poddając się ślepocie. Naucz mnie zdejmować opaskę, choćby bolało. Naucz mnie pytać, nawet jeśli odpowiedzi nie będzie. Bo tylko wtedy, gdy patrzę własnymi oczami, czuję, że naprawdę żyję.
Cisza. Tylko cisza. I pytanie, które zostaje pod powiekami: czy potrafię zdjąć opaskę, zanim zgaśnie światło?