Jej odbicie w lustrze zmienia się jak w kalejdoskopie: w poniedziałek matka, we wtorek kochanka, w środę liderka zespołu, w czwartek… milcząca statystka własnego życia. A przecież twarz jest jedna. Prawda? To pytanie nawiedza mnie w chwilach wytchnienia, gdy świat zwalnia, a ja mogę przyjrzeć się odbiciom kobiet wokół mnie. Odbiciom, które mnożą się i nakładają na siebie, tworząc mozaikę oczekiwań, pragnień i niemożności.
Czasem myślę, że bycie matką to społecznie dopuszczalna forma znikania.
Widzę ją – kobietę współczesną – jak błądzi w labiryncie korytarzy, które sama sobie zbudowała. A może to nie ona je zbudowała? Może to ściany wzniesione przez wieki tradycji, przez niepisane zasady, przez szept społeczeństwa: „bądź wszystkim dla wszystkich, a niczym dla siebie”. Ariadna bez nici, zagubiona w plątaninie ról, które musi odgrywać. Czasem ściany przesuwają się same, bez ostrzeżenia – i nagle matka musi być kochanką, kochanka profesjonalistką, profesjonalistka opiekunką. Bez przerwy, bez oddechu, bez możliwości powiedzenia: dość.
Śniła, że jej dzieci nie mają ust – nie mogą wołać, nie mogą krzyczeć. A mimo to wciąż czegoś od niej chcą. Ich oczy, wielkie i błyszczące, wpatrują się w nią z niemym wyrzutem. Wyciągają ręce, dotykają jej skóry, zostawiają na niej ślady jak atrament, który nie schodzi. Z każdym dotknięciem staje się coraz mniej widoczna, przezroczysta, aż w końcu znika zupełnie. Budzi się zlana potem, z bijącym sercem, i pierwsza myśl, która przychodzi: czy dzieci już wstały? Czy zrobiła im śniadanie? Czy wyprała ich ubrania? Zamiast myśli: czy ja jeszcze jestem?
Dlaczego mnie to drąży? Bo widzę, jak moje przyjaciółki gasną z dnia na dzień. Ich oczy, kiedyś pełne światła, teraz patrzą gdzieś w dal, jakby szukały siebie sprzed lat. Bo wiem, jak matki zasypiają z otwartymi oczami – fizycznie obecne, mentalnie zawieszone między obowiązkami a marzeniami, które odłożyły na później. Na to mityczne „później”, które nigdy nie nadchodzi. Bo sam jestem synem kobiety, która nigdy nie zdążyła być sobą. Która rozpłynęła się w rolach, które musiała odgrywać, aż w końcu zapomniała, jak brzmi jej własny głos, gdy nie mówi jako matka, żona, pracownica, córka.
Tożsamość nie jest jak puzzle, które układamy w jeden, spójny obraz. Jest raczej jak kalejdoskop – zmienny, płynny, zależny od światła i kąta patrzenia. Każdy ruch zmienia układ, tworzy nowy wzór, choć elementy pozostają te same. Kobieta nie jest sumą swoich ról – jest czymś więcej, czymś, co wymyka się definicjom i oczekiwaniom.
Współczesna kultura lubi mówić o „balansie”. Jakby życie było linoskoczkiem, a kobieta miała utrzymać równowagę między pracą a domem, między pasją a obowiązkiem, między sobą a innymi. Ale czy ktokolwiek pyta mężczyzn o ten „balans”? Czy to nie jest kolejne brzemię, które nakładamy wyłącznie na kobiece barki?
„Możemy wymyślać tożsamości, ale nie się w nich zamykać!” – te słowa brzmią jak manifest wolności. Ale co, gdy te tożsamości wymyślają za nas inni? Gdy są narzucone, oczekiwane, wymagane? Gdy stają się więzieniem, a nie wyborem?
Anna Karenina i Pani Dalloway – dwie kobiety z różnych epok, ale ten sam rozdźwięk między „muszę” a „chcę”. Anna, która odważyła się pójść za głosem serca, za co zapłaciła najwyższą cenę. Clarissa, która wybrała bezpieczną przystań małżeństwa, ale nigdy nie przestała tęsknić za tym, co mogło być. Obie uwięzione w świecie, który nie pozwalał im być w pełni sobą.
W kontraście do nich stoi Billie Eilish, która otwarcie mówi: „Nigdy nie czułam się kobietą. Nigdy nie czułam się pożądana. Nigdy nie czułam się kobieca. Muszę przekonywać samą siebie, że jestem ładną dziewczyną”. To głos pokolenia, które kwestionuje same fundamenty tego, co znaczy być kobietą. Które odmawia wpasowania się w gotowe szablony i kategorie.
Wyobrażam sobie małą dziewczynkę, która znajduje maski: jedna mówi „opieka”, druga „namiętność”, trzecia „profesjonalizm”. Gdy próbuje je połączyć – zaczynają parzyć. Bo nie zostały zaprojektowane do noszenia jednocześnie. Bo społeczeństwo wciąż oczekuje, że kobieta będzie albo matką, albo kochanką, albo profesjonalistką – ale nigdy wszystkim naraz. A jeśli próbuje, spotyka się z krytyką, z osądem, z szeptami za plecami.
Matka piecze ciasto na szkolny festyn. Jej ruchy są mechaniczne, precyzyjne, wyuczone. Mąka osiadła na policzkach jak puder, maskujący zmęczenie. Łzy, które nagle napływają do oczu, mieszają się z wanilią – nikt nie zauważy tej dodatkowej przyprawy. Dzieci biegają wokół, śmiejąc się, tańcząc do muzyki, której ona nie słyszy.
Jest tu i nie ma jej jednocześnie. Jej ciało wykonuje ruchy, jej ręce wyrabiają ciasto, ale jej dusza błądzi gdzieś daleko – w miejscu, gdzie nie musi być niczyją matką, niczyją żoną, tylko sobą. Ciasto wyjdzie idealne, wszyscy będą zachwyceni. Nikt nie zauważy, że upiekła je kobieta, która na moment przestała istnieć.
Być żoną – to jak nosić welon utkany z cieni cudzych oczekiwań. Przejrzysty, a jednak ciężki, opadający na ramiona, przysłaniający widok. Pod tym welonem kobieta znika, rozpływa się, staje się odbiciem męża – jego sukcesów, jego porażek, jego pragnień. Jej własne pragnienia kurczą się, cichną, aż w końcu milkną zupełnie. Zostaje tylko echo: „tak, kochanie”, „oczywiście, kochanie”, „cokolwiek powiesz, kochanie”. A pod tymi słowami – pustka, która kiedyś była wypełniona jej własnym głosem.
Welon z oczekiwań. Przysłaniał wszystko. Nawet Boga.
Zapach matki, który zostaje na koszuli dziecka – to nie perfumy, to nie mleko. To echo kołysanki, którą śpiewała, gdy nikt nie słuchał. To ślad nocy nieprzespanych, dni przeżytych w pośpiechu, momentów skradzionych dla siebie – rzadkich jak deszcz na pustyni. To woń poświęcenia, które nie ma nazwy, bo jest tak oczywiste, że aż niewidoczne. Dziecko nosi ten zapach jak amulet, nie wiedząc, że to fragment duszy kobiety, która oddała część siebie, by ono mogło być całością.
Zapach spranych śpioszków miał odcień zmęczonego światła. Żółtawy, przygaszony, jak lampa, która za długo świeciła. Matka wdychała go codziennie, aż stał się częścią jej samej – niczym dźwięk, który brzmiał jak cichy płacz, dotyk, który zostawiał ślady na jej dłoniach, nawet gdy już dawno umyła ręce.
Stoję w kolejce do pediatry i mimowolnie podsłuchuję rozmowę. Młoda kobieta, zmęczona, ale elegancka, mówi, że wróciła na etat trzy miesiące po porodzie. Starsza pani obok prycha z dezaprobatą: „To po co pani było rodzić?”. Ta jedna fraza zawiera w sobie cały ciężar społecznych oczekiwań – kobieta ma być albo matką, albo pracownicą. Nie może być obiema naraz. Nie może chcieć obu światów. Młoda matka milknie, jej twarz tężeje, jakby ktoś uderzył ją w policzek. Nie odpowiada, choć widzę, jak słowa cisną się jej na usta. Zamiast tego przytula mocniej dziecko – jakby chciała mu powiedzieć: „Jesteś wart każdej ceny. Nawet tej, której jeszcze nie znam”.
Kobieta, która nie cierpi, wzbudza mniej szacunku.
A może to nie o role chodzi? Może problem tkwi głębiej – w samej potrzebie definiowania się przez nie? Może kobieta pragnie grać wszystkie naraz nie dlatego, że musi, ale dlatego, że każda z nich jest częścią jej istoty? Może to nie więzienie, a wybór – trudny, bolesny, ale jednak wybór? Przecież mężczyźni też odgrywają role – ojców, mężów, profesjonalistów. Dlaczego ich nie rozdziera ta sama sprzeczność? Czy to kwestia społecznych oczekiwań, czy może czegoś bardziej pierwotnego – różnicy w sposobie, w jaki doświadczamy własnej tożsamości?
Ojciec, który nie wie, jak być ojcem, bo nikt nie uczył go miłości niepoliczalnej, stoi nad łóżeczkiem dziecka, patrzy na tę małą, bezbronną istotę i czuje lęk – nie przed odpowiedzialnością, ale przed czułością. Jego dłonie, przyzwyczajone do twardych narzędzi, do uścisków dłoni, do klawiatur i kierownic, nagle wydają się zbyt duże, zbyt szorstkie. Jak ma nimi dotknąć tego delikatnego ciałka? Jak ma wyrazić miłość, której sam nigdy nie doświadczył? Więc wycofuje się, chowa za rolą żywiciela, opiekuna, autorytetu. Buduje mur z obowiązków, za którym może ukryć swoją bezradność. I tak staje się ojcem, który jest, ale jakby go nie było – fizycznie obecny, emocjonalnie niedostępny. A jego syn dorasta, patrząc na ten wzorzec, i uczy się, że bycie mężczyzną, to bycie nieobecnym.
Rola mężczyzny jako lustra jest fascynująca – czasem wypacza, czasem zniekształca, czasem nie odbija wcale. Nie chodzi o to, by demonizować mężczyzn, by widzieć w nich oprawców. Często są po prostu widownią, która nie bije brawa. Która przyjmuje jako oczywiste to, co dla kobiety jest codziennym aktem równowagi i poświęcenia.
Mit o Pigmalionie nabiera nowego znaczenia w kontekście kobiecej tożsamości. Tym razem to kobieta rzeźbi siebie, próbując stworzyć ideał, który zadowoli wszystkich wokół. A mężczyzna przychodzi tylko z młotkiem oczekiwań, by skorygować to, co nie pasuje do jego wyobrażeń. By odłupać kawałek tu, wygładzić tam, dopasować do wzorca, który nosi w głowie.
Zostawić wszystko. Uciec. Zatrzeć ślady. Nie dlatego, że nie kocha – tylko dlatego, że chce wreszcie usłyszeć siebie. Ta myśl przychodzi do niej w najbardziej nieoczekiwanych momentach – gdy zmywa naczynia, gdy odbiera dzieci ze szkoły, gdy leży obok męża, wsłuchując się w jego oddech. Nagła, intensywna tęsknota za samotnością, za ciszą, za przestrzenią, w której mogłaby rozpostrzeć skrzydła swojej duszy, nie martwiąc się, że kogoś uderzy.
Nigdy by tego nie zrobiła – kocha zbyt mocno, jest zbyt odpowiedzialna. Ale sama myśl przynosi ulgę, jak okno otwarte w dusznym pokoju. Przez chwilę może oddychać.
Najbardziej bolesne jest to, że patriarchat został zinternalizowany przez same kobiety. To one często oceniają inne kobiety surowiej niż mężczyźni. To matki mówią córkom: „nie bądź zbyt głośna”, „nie bądź zbyt ambitna”, „znajdź sobie męża, zanim będzie za późno”. To przyjaciółki szepczą za plecami: „widziałaś, jak ona wygląda po tym porodzie?”, „podobno zostawia dziecko z nianią, żeby chodzić na siłownię”. To kobiety stają się strażniczkami systemu, który je samie więzi.
Czy kobieta może być po prostu człowiekiem – zanim zostanie kimś dla kogoś? To pytanie brzmi naiwnie, ale dotyka sedna problemu. Czy kobieta ma prawo do własnej przestrzeni, własnych pragnień, własnych decyzji – niezależnie od ról, które pełni? Czy może powiedzieć: „to jest moje życie, i będę je przeżywać na własnych warunkach”?
A może kobieta wcale nie chce być wolna. Może…
Miłość kobiety zaczyna się tam, gdzie kończy się jej ciało. Rozlewa się poza granice skóry, obejmuje wszystko, czego dotyka – dzieci, męża, dom, pracę. Nie zna granic, nie zna miary, nie zna umiaru. To miłość, która karmi, która otula, która chroni. Ale też miłość, która pochłania, która wymaga, która nie zostawia miejsca na oddech. Miłość, która daje życie, ale czasem odbiera je dawcy.
Lustrzane odbicie kobiety znowu się zmienia. Ale tym razem nie dlatego, że ktoś je przełącza. Tym razem to ona przesuwa zwierciadło. Ustawia je tak, by zobaczyć siebie – nie jako matkę, żonę, pracownicę, córkę, ale jako człowieka. Pełnego sprzeczności, niedoskonałego, poszukującego. Człowieka, który ma prawo do błędów, do zmian zdania, do rozwoju, do regresu, do wszystkiego, co składa się na ludzkie doświadczenie.
W tym geście jest siła. W tym geście jest bunt. W tym geście jest nadzieja – że może nadchodzi czas, gdy kobieta nie będzie musiała wybierać między rolami, że będzie mogła być wszystkim naraz, albo niczym z tego, zależnie od własnej woli. Że będzie mogła wymyślać własne tożsamości, nie będąc w nich zamknięta. Że będzie mogła być po prostu sobą – kimkolwiek zechce się stać.
A cień, który przysiadł na jej ramieniu? To nie tylko cień wątpliwości, niepewności, lęku przed osądem. To także cień wszystkich kobiet, które nie miały wyboru. Które musiały być albo matkami, albo kochankami, albo profesjonalistkami – nigdy wszystkim naraz. Które musiały wybierać, które musiały rezygnować, które musiały się poświęcać. Ten cień będzie z nią zawsze – nie jako ciężar, ale jako przypomnienie. Przypomnienie o drodze, którą przeszła, i o drodze, która wciąż przed nią. Przypomnienie, że wolność nie jest dana, ale zdobywana – każdego dnia, w każdym geście, w każdej decyzji.
A jeśli jedyną drogą do siebie… jest porzucenie wszystkiego?