Last updated on 30 maja 2025
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czułem, że należę. Może wtedy, gdy w dzieciństwie ojciec prowadził mnie za rękę przez tłum na pierwszomajowym pochodzie, a zapach świeżej trawy mieszał się z dymem z kiełbasek i kurzem ulicy. Wtedy jeszcze wierzyłem, że wspólnota to coś więcej niż suma ciał – że jest jak ciepło, które zostaje na skórze długo po tym, jak wrócisz do domu.
Teraz, gdy patrzę na wyniki pierwszej tury wyborów, czuję w gardle nie lęk, lecz głuchą pustkę. 30,8% dla Trzaskowskiego, 29,1% dla Nawrockiego, 15,4% dla Mentzena – liczby jak cyfry na wyświetlaczu defibrylatora, który próbuje przywrócić rytm sercu, które nie chce normalnie bić. Siedzę w kuchni, światło znad okapu oświetla moje dłonie – blade, nerwowe, obce. Przewracam kartkę kalendarza, jakby to mogło coś zmienić, jakby nowy dzień mógł przynieść inną odpowiedź.
W lokalu wyborczym pachniało kurzem i tuszem. Starsza kobieta w kolejce poprawiała włosy, jej palce drżały, jakby głosowanie było ostatnim śladem sprawczości. Dziecko, znudzone, próbowało rysować coś kredą na tablicy wiszącej na ścianie w klasie, która na czas wyborów stała się lokalem wyborczym. Matka odciągnęła malucha dość stanowczo i szepnęła: „Nie tutaj, kochanie, to ważne”. Ale czy naprawdę? Co to znaczy: to ważne?
Choć moje ciało było tam tym lokalu wyborczym, to dusza błąkała się gdzieś indziej – może we wspomnieniach z dzieciństwa, gdy głosowanie wydawało się obywatelskim rytuałem, a nie gestem bez znaczenia. Teraz każdy ruch jest jak dotyk zimnej ściany. Dłonie członków komisji wyborczej – szorstkie, popękane, pachnące mydłem i papierem – przerzucają listy do głosowania, jakby liczyły ziarenka piasku przesypujące się przez palce. Zastanawiam się, czy jeszcze potrafię poczuć metafizyczny ciężar kartki, którą dostanę czy tylko zarejestruję jej papierową lekkość?
W domu czeka na mnie bezruch. Duszące powietrze jest jak mgła, która wpełza pod drzwi, osiada na wykładzinie, ścianach, przykleja się do skóry, wdziera do płuc. Próbuję ją rozproszyć, włączam radio, ale głosy komentatorów odbijają się od ścian jak muchy uwięzione w słoiku. Słowa „patriotyzm”, „naród”, „zmiana” brzmią jak wyświechtane zaklęcia, które już dawno straciły moc. Flaga na balkonie sąsiada powiewa jak prześcieradło suszące się na wietrze – nie przykrywa, nie chroni, tylko trzepocze w pustce. Przypominam sobie, jak kiedyś śpiewaliśmy hymn w szkole – głosy dzieci czyste, niepewne, trochę fałszujące, ale szczere. Teraz gdy próbuję nucić pod nosem, głos więźnie w gardle. Może to już nie jest mój hymn? Może nigdy naprawdę nie był?
Czasem śnię o kraju, którego nie ma. W tym śnie idę przez znajome ulice, ale wszystko jest inne – kolory wyblakłe, twarze rozmyte, domy bez drzwi. Próbuję zapukać, ale nikt nie otwiera. Wchodzę do mieszkania babci, gdzie zawsze pachniało zupą i lawendą, ale zamiast niej czeka tylko zimny stół i puste krzesła. Siadam, dotykam dłonią obrusu, czuję strukturę nici, szorstkość materiału, i nagle wiem, że nie wrócę już do tamtego świata. Moje wspomnienia są jak fotografie, które ktoś zostawił na deszczu – obraz się rozmywa, zostaje tylko plama koloru i tęsknota za czymś, czego nie potrafię nazwać.
Wspólnota – słowo, które kiedyś miało smak chleba z masłem i zapach świeżo skoszonej trawy. Dziś jest jak puste naczynie, które tłuczemy na szczęście, ale nikt nie zbiera odłamków i nie przechowuje jako talizmany. Rozmawiam z matką przez telefon – pyta, czy głosowałem, czy wszystko w porządku. Odpowiadam półsłówkami, bo nie chcę jej martwić. Ona też nie pyta o więcej. Milczenie między nami jest jak stara kołdra – chroni przed zimnem, ale nie daje ciepła. Czasem myślę, że cała Polska to teraz taki wyziębiony pokój – ludzie siedzą w osobnych kątach, każdy pod swoją kołdrą, każdy z własnym, cichym i dręczącym strachem.
Zdarza się, że próbuję rozmawiać o tym z przyjaciółmi. Siedzimy w kawiarni, parująca herbata pachnie cytryną i miętą, a za oknem banery wyborcze łopoczą na wietrze. Ktoś rzuca żart, ktoś przeklina, ktoś wzrusza ramionami. „I tak nic się nie zmieni” – mówi jeden, a drugi dodaje: „Każdy patrzy tylko na siebie”. Śmiejemy się, ale śmiech jest pusty, jakbyśmy grali w spektaklu bez widowni. Dotykam filiżanki – porcelana zimna, gładka, nie daje oparcia. Myślę o tym, jak łatwo przychodzi nam dystans a jak trudno bliskość. Jakbyśmy wszyscy bali się, że jeśli przyznamy się do problemu, do strachu, to już nie będzie odwrotu.
Kiedyś, jeszcze jako dziecko, siedziałem z dziadkiem na ławce przed blokiem. Opowiadał mi o wojnie, o głodzie, o tym jak go wywieźli do Niemiec na roboty, o tym, jak ludzie dzielili się chlebem, bo nie było innego wyjścia. Jego dłonie – wielkie, spracowane, pachnące ziemią i tytoniem – głaskały moją głowę. „Wspólnota to nie słowo, to działanie” – powiedział wtedy. Dziś te dłonie są już tylko wspomnieniem, a przejawy wspólnoty wokół coraz rzadsze, coraz bardziej niepewne. Czasem łapię się na tym, że szukam ich w tłumie, jakby mogły mnie jeszcze uratować przed polityczną samozagładą.
Wybory. Rytuał, który powinien mieć moc oczyszczenia, a jest jak msza bez wiernych. Idę do urny, wrzucam kartkę nie czując ani trochę ciężaru decyzji. To nie jest wybór, to jest obywatelski dryf. GPS na klatce piersiowej pokazuje trasę, ale ja nie wiem, dokąd zmierzam i dokąd chciałbym ostatecznie dotrzeć. Moje cele zmieniają lokalizacje, a bezpieczne do tej pory przystanie już dawno znalazły się pod wodą. Moje ciało pamięta jeszcze stare gesty – znak krzyża przed wejściem, uścisk dłoni sąsiada, uśmiech do nieznajomego – ale to tylko echo, które nie znajduje dziś żadnej odpowiedzi. Czy kraj może umrzeć we mnie? Czy dusza wspólnoty może wyparować, zostawiając po sobie tylko pustkę?
Czasem próbuję się modlić, choć nie wiem już, do kogo. Może do Boga, który dawno wyjechał, zostawiając po sobie puste kościoły i zapach kadzidła. Może do przodków, którzy patrzą na mnie z pożółkłych fotografii, milczący, niewzruszeni. Modlitwa jest jak szept pod kołdrą – nie oczekuję odpowiedzi, chcę tylko, upewnić się, że jeszcze mogę wydać z siebie głos.
Czy istnieje coś takiego jak dusza kraju? Czy można ją stracić, tak jak traci się wiarę, miłość, sens? Myślę o tym, gdy patrzę na swoje odbicie w oknie – twarz rozmazana, oczy puste, za mną tylko ciemność.
Jutro wyjdę na spacer. Ulice pełne są banerów, których kolory już wyblakły od słońca i deszczu. Plakaty leżą przy śmietnikach, twarze kandydatów patrzą na mnie z wyrzutem. Dzieci bawią się na placu zabaw, ich śmiech jest czysty, nieświadomy. Przechodzę obok starszego mężczyzny, który rozmawia z psem – jego głos cichy, łagodny, jakby rozmawiał z własnym sumieniem. Zatrzymuję się na chwilę, wdycham zapach mokrego asfaltu, czuję pod stopami chropowatość chodnika. To jedyne, co jest pewne – dotyk, zapach, dźwięk. Reszta jest mgłą.
Wieczorem wracam do domu, zdejmuję buty, siadam na łóżku. Próbuję przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz płakałem – nie z żalu, ale z poczucia straty, której nie da się opisać. Może wtedy, gdy umarł dziadek, a może wtedy, gdy pierwszy raz poczułem, że nie mam już do kogo zadzwonić po dobrej wiadomości. Teraz płacz przychodzi rzadko, jest jak deszcz po długiej suszy – na chwile oczyszcza, ale nie przynosi długotrwałej ulgi. Ciało drży, dłonie zaciskają się na prześcieradle, jakby poszukiwały oparcia.
Czasem wyobrażam sobie, że mój kraj to ciało – z bliznami, zmarszczkami, zapachem potu i mydła. Że wspólnota to oddech, który czasem przyspiesza, czasem się rwie, czasem cuchnie. A wybory to tylko impuls nerwowy, który nie zawsze dociera do celu. Do diabła! Prawie nigdy nie dociera do celu! Może właśnie dlatego boli mnie to wszystko tak bardzo. Czuję, jakby coś we mnie umierało, a ja nie potrafię tego zatrzymać. Czy można kochać kraj, który nie odpowiada na oczekiwania? Czy można tęsknić za czymś, co nigdy nie było twoje?
Strasznie dużo ostatnio mi się śni. Na przykład, że stoję na środku pustego placu. Wokół mnie tłum ludzi, każdy patrzy w inną stronę, każdy trzyma w ręku flagę, która nie ma żadnych barw. Próbuję zawołać, ale mój głos grzęźnie w gardle. Nikt nie słyszy. Nikt nie odpowiada. Budzę się z uczuciem, że coś ważnego przegapiłem – że był moment, kiedy można było jeszcze wszystko naprawić, ale przeszedł niezauważony, jak drobna rysa zwiastująca pęknięcie szyby.
Po przebudzeniu patrzę na swoje dłonie – są takie same jak w dzieciństwie, a jednak inne. Bledsze. Skóra cieńsza, żyły bardziej widoczne, linie papilarne głębsze. Dotykam twarzy, czuję szorstkość zarostu, na policzkach chłód powietrza wpadającego przez otwarte na oścież okno. Próbuję odnaleźć w sobie ślad tamtej wspólnoty, tamtej wiary, tamtego ciepła. Ale zostaje tylko tęsknota – za gestem, za głosem, za dotykiem, który nie wróci.
Nie wiem, czy jeszcze potrafię kochać mój kraj. Nie wiem, czy kraj, który nie odpowiada na mój szept, jest jeszcze moim krajem. Może to już tylko miejsce na mapie, może tylko wspomnienie, może tylko ból, który wwierca się w mózg i nie chce odejść?
W tej ciszy, która zapada po wyborach, po głosowaniu, po kolejnej, nieudanej próbie bycia razem – zostaję znowu sam z tym samym pytaniem, które tyle razy nie pozwalało zasnąć: czy jeszcze kiedyś poczuję, że należę do wspólnoty?
Martwa cisza. Tylko tyle zostaje. Tylko ona jest pewna. Tylko ona nie protestuje. I może to wystarczy.