Last updated on 20 maja 2025
Stoję na krawędzi. Pomiędzy milczeniem a krzykiem. Język mam zmieniony w bryłę lodu – topniejącą zbyt wolno, by nadążyć za pędzącymi myślami. Od lat budzi mnie ten sen. Krzyk więźnie w gardle, dłonie mokre, jakby próbowały złapać coś, co rozpływa się w powietrzu. Czy to rzeczywiście był tylko sen? Czy może to jednak prawda o życiu, w którym zbyt często pozwalałem, by moje słowa pozostawały niewypowiedziane?
Głos jest płomieniem – nie tym, który niszczy, lecz tym, który rozświetla przestrzeń między ludźmi. Ogrzewa chłód samotności, topi lód oddzielenia. Kiedy milczę, gdy powinienem mówić, pozwalam, by ten płomień przygasał, a ciemność między mną a drugim człowiekiem gęstniała. Aż w końcu nie widzimy się nawzajem – tylko własne wyobrażenia o sobie. Dwa cienie, które mijają się w ciemności, udając, że to wystarczy.
Pewnego dnia siedzieliśmy przy stole – rodzina, sąsiedzi, zapach niedzieli. Ktoś powiedział: „Przecież ty się z tym zgadzasz”. A ja ani nie kiwnąłem głową, ani nie zaprzeczyłem. Pozwoliłem, by cudze słowa stały się moimi. To był dzień, w którym zdradziłem siebie – i nikt tego nie zauważył. Nawet ja udawałem, że nic się nie stało. Ale coś we mnie umarło tamtego dnia – mały fragment mojej duszy, który wierzył, że mój głos ma znaczenie. Pochowałem go bez ceremonii, bez łez, bez słów. Tylko przełknąłem ślinę i uśmiechnąłem się, gdy podawano deser.
Są kultury, w których mówi się w dwóch językach: jednym – dla świata, drugim – dla siebie. Ten drugi często dusi się w środku, jak ryba w za małym akwarium. Oddycha coraz płycej, aż w końcu zapomina, że kiedykolwiek umiała pływać w otwartym akwenie. Jej skrzela kurczą się, oczy mętnieją, ciało drży w konwulsjach – ale nikt tego nie widzi, bo akwarium stoi na półce w innym pokoju. Czasem myślę, że jestem tą rybą. Że moje prawdziwe słowa umierają we mnie, nie doczekawszy się narodzin.
Bywa czasem, że dłoń zadrży, gdy słowa uwięzną w gardle. To niemy sygnał, że ciało mówi za nas, gdy usta milczą. Ciało krzyczy swoim własnym językiem – mniej precyzyjnym niż słowa, łatwiejszym do błędnego odczytania. Napięte mięśnie, serce bijące zbyt szybko i noce bez snu – to alfabet stłumionych prawd. Moje ciało mówi tym językiem od lat, ale nikt nie nauczył się go rozumieć. Nawet ja sam często nie pojmuję jego przekazu. Dopiero gdy budzę się w ciemności, mokry od potu, z sercem walącym jak młot, dociera do mnie prawda – to nie jest zwykły niepokój. To wołanie o ratunek. To błaganie: pozwól mi wreszcie przemówić.
Światło nie po to się rodzi, by świecić do wewnątrz. Głos, który nie wychodzi, gnije. Staje się trucizną, która zatruwa nas od środka – najpierw myśli, potem relacje, w końcu całe życie.
Ciągle czuję ten zapach przemilczanych obiadów z dzieciństwa – ciężki, słodkawy, jak przejrzałe owoce, których nikt nie zerwał. Niewypowiedziane „nie” – jak upuszczona szklanka w środku snu. Nie rozbija się, tylko zawisa w powietrzu, wbrew prawom fizyki. I ten dźwięk – a raczej ta nieobecność dźwięku – prześladuje mnie bardziej niż jakikolwiek krzyk.
Wyobraziłem sobie kobietę, która całe życie mówiła „tak”, ale nigdy nie powiedziała „chcę”. Jej głos stał się narzędziem nie ekspresji, lecz tłumienia. Aż któregoś dnia kupiła filiżankę w kolorze, który naprawdę lubi. Intensywnie czerwoną, jak krew, która wreszcie zaczęła krążyć w jej żyłach. I zachowała tę filiżankę, mimo że ktoś skrzywił się patrząc na nią. To był jej pierwszy monolog – nie słowami, lecz gestem. Pierwszy oddech po latach duszenia się pod wodą. Pierwsza iskra buntu, która mogła rozpalić pożar. Ale czy rozpaliła? Czy ta kobieta nauczyła się mówić „chcę”, czy tylko nauczyła się kupować czerwone filiżanki? Czy to wystarczy? Czy kiedykolwiek wystarczy?
Milczenie nie zawsze jest złotem. Czasem jest kajdanami, które nosimy tak długo, że zaczynamy je uważać za biżuterię. Przyzwyczajamy się do ich ciężaru, do dźwięku, jaki wydają przy każdym ruchu. Zapominamy, że można żyć bez nich. Że można oddychać pełną piersią, że można krzyczeć, że można śpiewać. Że można powiedzieć: „To boli” i „Nie zgadzam się” i „Przestań” i „Kocham cię” – i że te słowa mogą coś zmienić. Że mogą zmienić wszystko.
Krzyk na obrazie Francisa Bacona to nie tylko ekspresja strachu czy gniewu – to dźwięk duszy, która zbyt długo była uwięziona w klatce konwenansów. To wizualna manifestacja tego, co dzieje się, gdy zbyt długo tłumimy swój autentyczny głos – deformuje się on, staje się krzykiem, który przeraża nawet nas samych. Papież Innocenty X krzyczy w niemym przerażeniu – bo zrozumiał, że władza, którą posiada nad innymi, nie dała mu władzy nad własnym głosem. Że jest więźniem własnej roli, własnej maski, własnego milczenia. Że jego purpurowe szaty są jak całun, który dusi go powoli, metodycznie, bez litości.
Jestem w kawiarni. Widzę dwie kobiety. Jedna mówi: „Nie mogę mu powiedzieć, że potrzebuję więcej przestrzeni, bo pomyśli, że go nie kocham.” Druga milczy. Dłużej, niż powinna. W tej ciszy kryje się prawda, której żadna z nich nie jest gotowa usłyszeć: że miłość bez prawdy jest jak dom bez okien – można w nim mieszkać, ale nie da się oddychać. Że kłamstwo z miłości to wciąż kłamstwo. Że przemilczenie z troski to wciąż przemilczenie. Że każde niewypowiedziane słowo jest jak świński łeb wrzucony do studni – nie widzisz go, ale on tam jest, gdzieś na dnie i zmienia smak tego, co pijesz.
Słowa mogą ranić, ale ich brak wypala trzewia. Niewypowiedziane potrzeby zamieniają się w urazy, niewyrażone granice – w mury, niewysłuchane prośby – w żądania. Z czasem milczenie staje się trucizną, która zatruwa relację od środka, aż pewnego dnia budzisz się obok kogoś, kto jest ci bardziej obcy niż przypadkowy przechodzień na ulicy. Patrzysz na niego i myślisz: „Kto to jest? Czy kiedykolwiek go znałam? Czy kiedykolwiek pozwoliłam mu poznać siebie?” I zdajesz sobie sprawę, że odpowiedź brzmi: nie. Że przez lata budowałaś mur z niewypowiedzianych słów, cegła po cegle, aż stał się zbyt wysoki, by przez niego przejść. Zbyt gruby, by go przebić. Zbyt solidny, by go zburzyć.
Nasz uśmiech staje się komunikatem uprzejmości, nie prawdy. Maską, którą nakładamy, by chronić innych przed naszym cierpieniem. Ale co, jeśli ta maska przyrasta do skóry? Co, jeśli pewnego dnia nie potrafimy już jej zdjąć? Co, jeśli zapominamy, jak wygląda nasza prawdziwa twarz? Co, jeśli zapominamy, jak brzmi nasz prawdziwy głos? Co, jeśli zapominamy, kim naprawdę jesteśmy?
Muzyka Agnes Obel wprowadza mnie w przestrzeń melancholii głosu w samotności. Jej eteryczny wokal unosi się nad instrumentalnym tłem jak samotny ptak nad pustkowiem. „And our love is a ghost that the others can’t see” – śpiewa, a jej głos drży na krawędzi łez. Dotyka istoty niewypowiedzianego – tego, co niewidoczne dla innych, choć dla nas najbardziej realne. Miłość-duch, miłość-widmo, miłość, która istnieje tylko w przestrzeni między słowami, nigdy w samych słowach. Miłość, która boi się nazwać samą siebie, bo nazwa mogłaby ją unicestwić. Albo ujawnić, że nigdy nie istniała.
Bez odbiorcy, bez dialogu, bez odpowiedzi głos ryzykuje, że zamieni się w monolog, który krąży wokół własnej osi, nie znajdując wyjścia. Jak echo w pustym pokoju – odbija się od ścian, coraz słabsze, aż w końcu zanika. Ale czy naprawdę znika? Czy raczej wsiąka w ściany, staje się częścią struktury, niewidoczną, ale obecną? Czy nasze niewypowiedziane słowa nie stają się częścią nas – ukrytą, zapomnianą, ale wciąż wpływającą na to, kim jesteśmy, jak oddychamy, jak kochamy, jak umieramy?
Przeciwieństwem tej delikatnej melancholii jest brutalna szczerość kobiecego głosu w poezji Anny Świrszczyńskiej. W zbiorze wierszy pod tytułem „Jestem baba” poetka nie szuka eufemizmów, nie owija w bawełnę. Jej głos jest surowy, bezpośredni, czasem szorstki – ale zawsze autentyczny. Nie przeprasza za to, że zajmuje przestrzeń, że ma potrzeby, że istnieje. Nie przeprasza za to, że jej ciało jest ciałem, że jej głos jest głosem, że jej pragnienia są pragnieniami. Nie przeprasza za to, że jest.
Świrszczyńska pokazuje, że głos kobiecy nie musi być szeptem ani pieszczotą – może być krzykiem, może być śmiechem, może być przekleństwem. Może zajmować przestrzeń bez przepraszania, może domagać się uwagi bez kokieterii. Może być po prostu głosem – nie kobiecym, nie męskim, po prostu ludzkim. Głosem, który mówi: „Jestem tutaj. Widzisz mnie? Słyszysz mnie?”
Kto ma prawo mówić? Kto jest słuchany? Czyj głos jest uznawany za autorytatywny, a czyj za histeryczny? Te pytania dotykają samego sedna relacji władza — społeczeństwo. Przez wieki głosy kobiet, mniejszości, osób marginalizowanych były uciszane, ignorowane lub wyśmiewane. Dlatego akt mówienia – zabierania głosu w przestrzeni publicznej – staje się aktem politycznym, manifestacją prawa do istnienia, do bycia widzianym i słyszanym. Do bycia człowiekiem wśród ludzi, nie cieniem wśród cieni.
Pamiętam, jak stałam przed uczniami w szóstej klasie. Miałem wygłosić referat o książce, którą przeczytałem. Czułem, jak słowa więzną mi w gardle, jak pot spływa po plecach, jak kolana miękną. Nie ze strachu przed publicznością, ale ze strachu przed własnym głosem – przed tym, co mógłby zdradzić, przed tym, jak mógłby zabrzmieć. Przed tym, że mógłby być zbyt głośny, zbyt pewny siebie, zbyt… mój. Teraz wiem, że to nie był zwykły lęk. To był lęk wpojony przez wieki socjalizacji, która uczyła, że głos powinien być cichy, łagodny, niewymagający. Że powinienem mówić tylko wtedy, gdy jestem pytany. Że powinienem słuchać, nie mówić. Że powinienem być widziany a nie słyszany. Że powinienem być przedmiotem, nie podmiotem. Że powinienem być, ale nie istnieć.
Czy moglibyśmy zbudować cywilizację nie na przepisach, lecz na wzajemnym mówieniu sobie prawdy – czułej, nie brutalnej? Czy to utopia, czy może właśnie jedyna forma realnej wspólnoty? Wyobrażam sobie świat, w którym każdy głos ma prawo wybrzmieć, w którym słuchanie jest równie cenione jak mówienie, w którym cisza jest przestrzenią refleksji, a nie tłumienia. Świat, w którym „nie” jest równie szanowane jak „tak”, w którym granice są respektowane, a potrzeby wysłuchiwane. Świat, w którym nie musimy krzyczeć, by być usłyszani, ani szeptać, by wzbudzić zainteresowanie. Świat, w którym nasz głos jest po prostu głosem – nie bronią, nie tarczą, nie maską, nie więzieniem. Po prostu głosem.
Taka wspólnota wymagałaby od nas odwagi – odwagi mówienia prawdy, odwagi słuchania prawdy, odwagi konfrontowania się z różnicą. Wymagałaby też czułości – umiejętności mówienia trudnych rzeczy w sposób, który nie niszczy, lecz buduje. Który nie rani, lecz leczy. Który nie dzieli, lecz łączy. Ale czy jesteśmy gotowi na taką odwagę? Czy jesteśmy gotowi na taką czułość? Czy jesteśmy gotowi na taką prawdę?
Dziś śniło mi się, że mówię. Głos był chropowaty, ale mój. Kiedy wypowiedziałem „nie chcę tego robić”, lód w moich ustach wyparował. Wreszcie mogłem swobodnie oddychać. Wreszcie mogłem być. Wreszcie mogłem istnieć. Nie jako echo cudzych oczekiwań, nie jako cień cudzych pragnień, nie jako odbicie cudzych lęków. Ale ja, jako ja. Jako człowiek. Jako głos.
Umiejętność mówienia to nie tylko techniczna sprawność – to sztuka bycia człowiekiem wśród ludzi. To dar, który pozwala nam tworzyć świat wspólny – nie przez narzucanie jednego głosu, lecz przez harmonię wielu głosów, które razem tworzą symfonię ludzkiego doświadczenia.
Ale najpierw musimy nauczyć się mówić własnym głosem – nie głosem rodziców, nie głosem społeczeństwa, nie głosem kultury, ale własnym. Tym, który drży, gdy mówi prawdę. Tym, który czasem się łamie, czasem krzyczy, czasem szepce. Tym, który jest niedoskonały, ale autentyczny. Tym, który jest nasz.
Bo tylko taki głos może naprawdę dotrzeć do drugiego człowieka. Tylko taki głos może stworzyć most nad przepaścią samotności, która dzieli nas od innych. Tylko taki głos może powiedzieć: „Jestem tutaj. Słyszysz mnie? Ja słyszę ciebie.” I tylko taki głos może usłyszeć odpowiedź.