Miękko szumiący dywan, zapach espresso i chemicznej świeżości z klimatyzacji, blade światło poranka sączące się przez przeszkloną fasadę. Patio hotelowe podczas konferencji. Siedzę sam z filiżanką, obserwuję uczestników – wymuskanych, wygładzonych, gładko kłamiących. Śmiech jednego z prelegentów przypomina mi śmiech hieny – choć to może niesprawiedliwe. Hiena nie udaje: jej śmiech jest zawsze prawdziwy, nawet jeśli brzmi złowrogo. W świecie hien śmiech to sygnał – jasny, zakodowany komunikat o intencjach, sile, miejscu w stadzie. Tutaj, wśród ludzi, uśmiechy są jak maski: mają uspokajać, budować zaufanie, a czasem ukrywać to, co naprawdę się czuje. Hiena nie udaje, że jej zależy – po prostu komunikuje, kim jest i czego chce. My zaś często udajemy troskę, zainteresowanie, życzliwość – choć pod spodem pulsuje zupełnie inna gra.
W takich miejscach jak to hotelowe patio, gdzie każdy chce być zauważony, a jednocześnie nikt nie chce naprawdę zobaczyć drugiego, napięcie wisi w powietrzu jak mgła. Rozmowy są uprzejme, ale pod spodem czuje się coś jeszcze – cichy chłód, nieufność, ukryte porównywanie. I nie – to nie jest już zwykła gra towarzyska. To coś głębszego, bardziej pierwotnego. Czasem mam wrażenie, że pod elegancką powierzchnią takich spotkań kryje się coś, co przypomina walkę o terytorium – tylko zamiast pazurów używamy słów, uśmiechów, spojrzeń. Mimowolnie pojawia się myśl, nieproszona, ale nieunikniona: czy rzeczywiście człowiek człowiekowi jest wilkiem? Nie. To zbytnie uproszczenie i literalne rozumienie tego powiedzenia. Wilk jeśli zabija, to z głodu. My ludzie niekoniecznie – czasem z zazdrości, czasem z lęku, czasem z rozpaczy. Ale to właśnie do zazdrości najtrudniej nam się jest przyznać.
W takich miejscach jak to, pod szklanym sufitem, dzieje się coś, co trudno nazwać, a jeszcze trudniej przyznać. Z początku to tylko niepokój, ledwo wyczuwalny chłód pod skórą, jakby ktoś uchylił okno w zimowy poranek. Potem zaczynam czuć, jak w powietrzu gęstnieje coś ciężkiego, lepkiego, co osiada na dłoniach, na językach, na spojrzeniach. Każdy gest – poprawianie mankietu, zbyt głośny śmiech, wymuszona uprzejmość – staje się częścią tej atmosfery, w której nie ma miejsca na autentyczność. Im dłużej patrzę, tym wyraźniej czuję, jak narasta tu coś ciemnego, nieprzyjemnego, coś, co przypomina nienawiść – nie tę gwałtowną, wybuchową, ale tę cichą, wszechogarniającą, która rodzi się z poczucia, że wszyscy tu gramy przeciwko sobie. Nienawiść, która nie ma twarzy, nie ma adresata, a jednak wypełnia przestrzeń jak mgła.
I wtedy, niemal przypadkiem, dociera do mnie, jak bardzo banalny bywa powód tej nienawiści. Zazdrość. Zawiść. Słowa, które w ustach brzmią jak oskarżenie, choć przecież są tak powszechne, że aż wstyd się do nich przyznać.
Zawiść – głęboko skrywana tajemnica. Wszyscy ją znają, ale nikt nie chce jej nazwać, jakby wypowiedzenie tego słowa mogło sprowadzić nieszczęście. W kulturze, która celebruje sukces, zawiść jest grzechem pierworodnym, o którym nie wypada mówić głośno. A przecież to ona napędza większość naszych cichych wojen. Nie podziwiamy, bo podziw wymaga pokory. Nic nie rani tak, jak cudzy błysk, gdy sami toniemy w szarości. Porażka łączy, sukces dzieli.
Często odwołujemy się do wspomnianego „człowiek człowiekowi wilkiem”. Ale czy naprawdę chodzi tu tylko o zwierzęcą walkę o przetrwanie? W tej hotelowej przestrzeni, gdzie każdy gest jest wyuczony, a rozmowy podszyte grą o uwagę, czuję, że prawdziwe napięcie rodzi się gdzie indziej. Nie ze strachu przed głodem, lecz z głodu uznania.
To właśnie Dostojewski – bardziej niż Hobbes – rozumie, jak głęboko w ludzkiej duszy zakorzenione jest pragnienie bycia kimś wyjątkowym. Raskolnikow nie chce po prostu przeżyć – on pragnie przekroczyć granicę przeciętności, stać się „więcej niż człowiekiem”. W jego świecie to nie głód pcha do zbrodni, lecz zawiść wobec tych, którym się udało.
I nagle widzę, jak bardzo współczesność przypomina tę wewnętrzną walkę. W epoce „self-made” bohaterów każdy sukces jest publicznym spektaklem, a każda porażka – wspólnym pocieszeniem. Zawiść staje się cichym językiem tłumu, który nie wybacza różnicy. Wystarczy jeden krok poza szereg, by stać się celem.
Herbert, pisząc o „potędze smaku”, trafia w samo sedno: wolność ducha nie jest wybaczana, bo przypomina innym o ich własnych kompromisach. Smak – własne sumienie, własna niezgoda na bycie takim jak inni – staje się powodem wykluczenia. Zawiść nie znosi wyłomu w szeregu, nie toleruje indywidualizmu.
Może dlatego tak trudno nam mówić o zawiści. Bo nie jest ona tylko wstydliwym uczuciem – jest lustrem, w którym widzimy, jak bardzo pragniemy być kimś innym, jak bardzo boimy się być nikim. I może właśnie tu, w tej przestrzeni między Hobbesem a Dostojewskim, między tłumem a jednostką, rozgrywa się prawdziwy dramat naszego człowieczeństwa?
Znam dwóch braci – ganialiśmy za piłką na tym samym podwórku. Jeden wyjechał, odniósł sukces, wrócił po latach. Drugi nigdy mu nie wybaczył. Nie dlatego, że wyjechał. Tylko dlatego, że wrócił z czymś więcej. To nie strata boli najbardziej, lecz fakt, że ktoś inny zyskał. Zawiść zaczyna się od przykrości na widok cudzego szczęścia czy powodzenia. Zawistnemu nie smakuje własny kawałek chleba, kiedy widzi, że drugi ma go również. Zawiść jest potęgą groźną, niszczącą nie tylko szczęście cudze, ale przyprawiającą również o udrękę samego siebie. Ludzie zawistni stwarzają atmosferę zagrożenia – nikt nie może być pewien, czy ktoś nie czyha na jego upadek, aby się na nim odegrać i zemścić za sam fakt, że mu się lepiej powodzi. Nie ma takiej kultury, w której by zawiść spotykała się z uznaniem, w której by się ją zalecało jako cnotę.
W open space’ie korporacji awansuje koleżanka, która jeszcze wczoraj była „jedną z nas”. Dziś nikt nie siada z nią przy lunchu. Podśmiewują się z niej po cichu, „bo taka ważna się zrobiła”. To nie jej wina, że się wyróżniła. To nie jej wybór, że świat postanowił ją zauważyć. Ale od tej chwili jest już „inna”. Nikt nie pyta, ile ją to kosztowało. Nikt nie chce wiedzieć, czego musiała się wyrzec. Wystarczy, że ma coś, czego nie mają inni. Wystarczy, że jest widoczna.
Przypowieść o Kainie i Ablu – mit założycielski ludzkiej zazdrości – nie o ofiarę chodziło, lecz o to, że Bóg zauważył drugiego bardziej. Kain, zazdrosny o uznanie Boga dla ofiary swojego młodszego brata, doprowadza do zbrodni. Historia ta jest nie tylko dramatem biblijnym, ale także uniwersalną opowieścią o ludzkiej naturze i moralności. Zazdrość i negatywne emocje mogą prowadzić do tragicznych konsekwencji. Kain, zamiast stawić czoła swoim uczuciom, pozwolił, by zazdrość wobec uznania Boga dla Abla doprowadziła go do morderstwa, co jasno pokazuje nam, jak destrukcyjne mogą być nieprzepracowane emocje.
Współczesne igrzyska – reality shows, Twitterowe „cancel culture” – tam sukces publiczny jest równy zaproszeniu do społecznego ukamienowania. Wystarczy błysnąć, wystarczy wyjść poza kadr, by stać się celem. Cancel culture to nie tylko narzędzie społecznej kontroli, to także rytuał wykluczenia tych, którzy „za bardzo się wybili”, którzy naruszyli niepisaną zasadę równości w szarości. Zawiść jest tematem tabu, a jednak wielokrotnie widzę jak pojawia się u innych, czasami również u mnie. Sporo na tym świecie jest tragedii w postaci morderstw, uszczerbków na zdrowiu, niszczeniu własnego życia, gdzie u podstaw tych działań można zobaczyć zawiść czy zazdrość.
W holu hotelowym, wśród szmeru rozmów i stukotu filiżanek, nagle czuję, że cała ta konferencyjna gra jest tylko kolejną odsłoną pradawnego dramatu. Każdy chce być zauważony, ale nikt nie chce być wykluczony. Każdy marzy o sukcesie, ale nie o tym, by stać się celem.
Zawiść jest jak cień, przysłania każde światło – jak cień Basquiata na jego autoportrecie z wypalonym okiem. Ten obraz, surowy i pełen nerwu, przedstawia twarz artysty, która jest jednocześnie maską i wyznaniem. Czerń, czerwień, biel – rysy wyostrzone, oczy nieruchome, jedno z nich jakby wypalone, puste, patrzące w nicość. Basquiat, czarny artysta w białym świecie sztuki, maluje siebie jako kogoś, kto już wie, że nie zostanie mu wybaczone, że wyszedł „poza przypisany kadr” – poza to, co dozwolone, akceptowane, bezpieczne. Jego spojrzenie jest spojrzeniem człowieka, na którego sukcesie odciska się cień zbiorowej niezgody. Bo zawiść nie znosi wyłomu, nie znosi inności – i nawet jeśli ktoś błyszczy, to zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał ten błysk przygasić, wypalić, zamienić w pustkę.
Tak jak w tym autoportrecie – światło i cień są nierozłączne, a każde przekroczenie granicy, każda próba bycia sobą, zostawia ślad, którego nie da się już wymazać. Basquiat, nawet malując siebie, nie szuka rozgrzeszenia – jego twarz jest jak wyznanie, jak akt oskarżenia i akt obrony jednocześnie. W tym sensie każdy, kto odważy się wyjść poza przypisany kadr, musi liczyć się z tym, że cień zawiści będzie mu towarzyszył – czasem jak wypalone oko, czasem jak ciemność za plecami, czasem jak milczenie tłumu, który nie wybacza, że ktoś miał odwagę być inny.
Zastanawiam się, czy gdyby Jezus zamiast umrzeć na krzyżu wrócił z patentem i milionami, też zostałby świętym. Może wtedy nienawidzilibyśmy go bardziej niż kogokolwiek, bo nie wybacza się tym, którzy mają za dużo. W tej myśli jest coś niepokojącego, coś, co każe mi spojrzeć na własne uczucia z podejrzliwością. Czy naprawdę nie potrafię podziwiać bez zawiści? Czy naprawdę cudzy sukces musi być moją porażką?
Prelegent podchodzi i pyta, czy podobał mi się wykład. „Bardzo”, odpowiadam z uśmiechem, myśląc tylko: Wilku, twoje zęby aż błyszczą od sukcesu. Lepiej, żebym cię nigdy nie spotkał w lesie.
Zawiść nie jest tylko prywatnym doświadczeniem, nie jest tylko moim cieniem – jest cieniem całych społeczeństw. Wystarczy spojrzeć na historię, na politykę, na mechanizmy społecznej rywalizacji. Zawiść jest jak podskórny nurt, który popycha tłumy do buntu, do rewolucji, do ukamienowania tych, którzy się wybili ponad przeciętność. Wspólnota zawiści bywa silniejsza niż wspólnota nadziei. Potrafi łączyć ludzi przeciwko tym, którzy się wyróżniają. Ale to wspólnota, która nie daje poczucia sensu – tylko chwilową ulgę, po której zostaje pustka i wstyd.
Czasem wyobrażam sobie świat bez zawiści. Świat, w którym sukces jednego nie jest zagrożeniem dla innych, w którym radość nie budzi podejrzeń, w którym można być widocznym bez lęku przed odrzuceniem. Czy taki świat jest możliwy? Może nie. Może zawiść jest wpisana w ludzką kondycję, może jest cieniem, którego nie da się całkiem pozbyć. Ale może można nauczyć się z nim żyć, nie pozwalając mu przesłonić całego światła.
Są dni, kiedy zawiść jest we mnie jak sen, z którego nie umiem się obudzić. W tym śnie biegnę przez tłum ludzi w maskach. Każda maska świeci – bielą, złotem, czasem błotem. Jedna z nich to moja twarz, ale na cudzym ciele. Próbuję ją zdjąć, ale nie mogę. Ktoś się śmieje, ktoś płacze, ktoś staje przede mną i mówi moim głosem: „To nie jest twoja maska”. Budzę się z uczuciem, że sukces innych bywa przerażająco podobny do moich niespełnień. Że czasem najbardziej boli nie to, że ktoś zdobył coś, czego pragnąłem, ale że zrobił to w sposób, który mógłby być mój.
Czasem mam ochotę napisać do kogoś: „Zazdroszczę. I nie umiem się z tego oczyścić.” Ale nie piszę. Nie mam odwagi. Zamiast tego noszę w sobie listy, których nigdy nie wyślę, rozmowy, których nigdy nie odbędę. Zazdroszczę komuś, że potrafi być widoczny bez wysiłku. Że jego szczęście nie wygląda na wypracowane, tylko na podarowane. Wiem, że nie powinienem, bo to nie jego wina. Ale czasem, kiedy widzę jego zdjęcia, jego sukcesy, czuję, jakby ktoś wycierał gumką kawałek mojego świata.
Siedzieliśmy kiedyś na ławce w parku. Mój siostrzeniec kopnął kamyk i powiedział: „Ja nie chcę być najlepszy. Chcę, żeby mnie lubili.” A mnie to zdanie rozcięło jak żyletka. Ile razy w życiu wybierałem bycie „lepszym” zamiast bycia „lubię cię”? Ile razy zawiść była tylko maską dla samotności?
Nie śpię. Nie jem. Liczę cienie. Czuję wstyd, bo nie potrafię się cieszyć. Czuję złość, bo nie potrafię się przyznać.
Może zawiść jest tylko pragnieniem tego, czego nie mam? A może jest też żałobą po możliwościach, których nie zrealizowałem – żałobą po własnym życiu, które mogło być inne? Czasem myślę, że zazdroszczę nie tylko innym, ale i sobie z przeszłości, tej wersji siebie, która jeszcze wierzyła, że wszystko jest możliwe.
Zawiść wobec siebie samego – to dopiero gorzki smak.
Wyobrażam sobie, że wychowuję kogoś – dziecko, ucznia, młodszego siebie. Uczę go mówić: „Zazdroszczę ci – ale nie chcę cię zniszczyć. Chcę, żebyś świecił, bo wtedy i ja widzę lepiej.” Może to jest jedyna droga wyjścia z cienia – nauczyć się przyznawać do zawiści, nie pozwalając jej zamienić się w nienawiść. Może tylko wtedy cień staje się dowodem, że gdzieś obok istnieje światło.
Kończę kawę. Hol pustoszeje, światło poranka jest jakieś jaśniejsze, jakby chciało wywabić z powietrza resztki zawiści i wstydu. Ale wiem, że ten cień zostanie – nie tylko w tym miejscu, nie tylko w tej chwili. Może prawdziwe wyzwolenie zaczyna się tam, gdzie przestajemy się tego wstydzić i uczymy się żyć z własnym cieniem, nie pozwalając mu przesłonić reszty światła?
Be First to Comment