Skip to content

Kintsugi bytu

Środek miasta. Chłodny ranek, chodnik przy pasach – miejsce, które na co dzień nie znosi bezruchu. Zawsze coś się tu dzieje: ktoś przebiega w ostatniej chwili, ktoś inny nerwowo zerka na zegarek, a jeszcze inny właśnie poprawia słuchawki. Dziś jednak nad tym skrawkiem ziemi czas jakby zwolnił. Zawisł, ciężki i lepki, ściekając z każdą minutą jak miód z łyżki – gęsto, nieregularnie, z dziwnym pogłosem.

Stoję wśród ludzi, ale osobno – nie tyle samotny, ile oddzielony cienką błoną ciszy, która nie jest brakiem dźwięku, lecz jego zbytnią intensywnością. Światło koguta odbija się w szybach zaparkowanych aut, rozlewając się po nich jak cichy alarm, który już nikogo nie ostrzega. Powietrze pachnie kurzem, metalem i czymś jeszcze – słodkawą, lepko przylegającą do nozdrzy wonią, która nie pasuje do poranka, a jednak jest tu, jakby świat upierał się, żeby każda chwila miała własny zapach.

Jakby ktoś zgasił świecę palcem – tak upadł. Bez gestu, bez krzyku. Tylko uderzenie ciała o asfalt, dźwięk, którego nie da się pomylić z niczym innym. Potem: pośpiech ludzi, który chcąc przywrócić życie, tylko rozprasza się w bezradności. Byt rozciąga się niczym gumowa nić, która nie chce ani pęknąć, ani wrócić do pierwotnego kształtu. 

Czuję, jak moje ciało reaguje na tę scenę – serce wali zbyt szybko, oddech staje się płytki, dłonie trzymające kubek z kawą z pobliskiego coffe shopu drżą. W ustach pojawia się metaliczny posmak, jakby sama krew próbowała przypomnieć mi o własnej kruchości. Przez chwilę świat wydaje się nierealny, jakby ktoś nałożył na wszystko przezroczysty filtr oddalenia. Widzę ludzi obok, ich twarze rozmazane, spojrzenia uciekające w bok lub w głąb siebie. Każdy z nas, choć obecny, jest nieobecny – zawieszony w próżni między tym, co się wydarzyło, a tym, co nie zdążyło się nie wydarzyć. W tej zbiorowej bezsilności rodzi się coś na kształt wspólnoty, ale to wspólnota niemocy, a nie sprawczego działania.

Miasto, które jeszcze przed chwilą zgubiło własny, codzienny rytm, próbuje wrócić do siebie. Karetka odjeżdża, już bez sygnału, nieśpiesznie, a ludzie powoli rozchodzą się, jakby nic się nie stało. Tylko ja zostaję – jak przyspawany do miejsca, w którym stoję. Czuję irytację na tę szybko wracającą normalność, na ludzi, którzy już zapomnieli, na siebie, że nie potrafię zrobić kolejnego kroku. Dopijam zimną kawę, ale smak jest jakiś inny – bardziej cierpki.

Życie nie znosi stabilizacji i uporządkowania. Dziś znów coś zostało we mnie na zawsze zmienione. Świadomość tego, co zaszło, stygmatyzuje wszystko: twarze przechodniów, szum miasta, moje własne myśli. Skąd świat ma ten dar, że potrafi natychmiast przechodzić do porządku dziennego nad sprawami, które mnie rozszarpują? Czy tylko ja dostrzegam to, co się naprawdę wydarzyło? A może zdrowy rozsądek roztrzaskała mi wyobraźnia, której nie jestem w stanie okiełzać?

W takich chwilach w głowie szukam słów, które mogłyby nadać temu co się stało sens – jakby gdzieś w zakamarkach mózgu miał istnieć wiersz, gotowy, by wyjaśnić, usprawiedliwić, nadać znaczenie. Ale nie znajduję ani heroizmu, ani nawet wyboru. Jest tylko przerwa w rytmie dnia, pęknięcie, przez które przecieka coś, czego nie potrafię uchwycić. Może właśnie to najbardziej boli: że nie ma tu żadnej opowieści do powtórzenia, żadnej lekcji, żadnego gestu, który można by nazwać wielkim. Jest tylko zwykłość, nagłość, pustka. Może to tylko strach, a może zimna świadomość, że każda minuta może być ostatnia, choć nigdy nie jest tą, którą wybieramy na koniec. Absurdalność tej śmierci – przypadkowej, bezimiennej, pozbawionej sensu – dekonstruuje moje oczekiwania co do „godnej” śmierci. Współczesny świat, w którym wszystko wydaje się kontrolowane, nie powinien mieć miejsca na przypadek. A jednak to właśnie przypadek jest najprawdziwszym nauczycielem pokory.

Babcia zawsze zabierała parasol „na wszelki wypadek”. Jej świat był światem przezorności, w którym można się przygotować na deszcz, ale czy można być przygotowanym na uderzenie ciała o asfalt. Nic nie chroni przed wypadkiem najgorszego rodzaju. Współczesny człowiek wypiera myśl o śmierci, udaje, że jej nie ma, że można ją odsunąć na później. Ale śmierć nie zna słów „jeszcze trochę”. 

Ślady po takich chwilach nie wysychają – są jak blizny, które nie pozwalają zapomnieć, że skóra kiedyś pękła. Wspomnienie babci z parasolem jest jak amulet, który nie działa, ale którego nie potrafię wyrzucić. Stoickie „memento mori” brzmi tu jak ironia – czy można się przygotować na coś, co zawsze przychodzi nie w porę?

Projekcja tego wypadku, która odtwarza mi sie zapętlona w wyobraźni to reportaż i modlitwa jednocześnie. Ten mężczyzna, który wyszedł z pobliskiego sklepu, może z myślą o pracy, może się spieszył, może nie zauważył. Kierowca – młody, może pierwszy raz w mieście, może rozkojarzony, może przerażony. Kobieta obok, która zasłania dziecku oczy, jakby mogła uchronić je przed widokiem, który nie powinien należeć do dzieciństwa. I ja – świadomy świadek końca. Ktoś, kto nie znał ani ofiary, ani sprawcy, a jednak zostaje z tym obrazem na dłużej niż wszyscy inni.

Barokowe vanitas – martwe natury, w których czas ukryty jest w owocu, który właśnie zaczyna gnić. Skórka jeszcze błyszczy, ale już pod spodem czai się rozkład. Zegary, klepsydry, zgaszone świece, czaszki – wszystko to przypomina o nietrwałości, o tym, że życie jest tylko chwilą, która nie należy do nas. Ślady krwi na asfalcie są jak te symbole – znak, że coś się skończyło, zanim zdążyło się rozwinąć. Zegarek, który przestał chodzić, bo ręka już nie podniesie go do oczu. Współczesne symbole śmierci są mniej spektakularne, bardziej ukryte – plama na betonie, porzucona reklamówka, niedopity łyk kawy. Ale ich wymowa jest jeszcze bardziej dojmująca – bo nie pozwalają na rytuał, na zamknięcie, na sens.

A może bliżej mi dziś do kintsugi – japońskiej sztuki naprawiania porcelany złotem. Tam, gdzie coś pękło, nie ukrywa się śladu, ale podkreśla go, czyniąc z niego nową wartość. Może nie naprawimy ciała, które upadło, ale możemy spróbować coś zrobić z duszą – naszą, cudzą, wspólną. Kintsugi uczy, że blizny są dowodem przezwyciężenia trudności, a niedoskonałość jest unikalnym pięknem. To nie jest próba powrotu do stanu sprzed katastrofy, ale akceptacja, że po pęknięciu można być jeszcze bardziej sobą niż wcześniej. Jakie pęknięcia naprawiam w sobie po takim doświadczeniu? Może to pęknięcia w poczuciu bezpieczeństwa, w iluzji sprawiedliwości, w przekonaniu o sensie. Może te blizny – wspomnienia, zmiany w percepcji – stają się nową formą mądrości, która czyni mnie bardziej empatycznym, bardziej świadomym kruchości życia.

Myślę o pamięci – tej, którą nosimy w sobie, i tej, którą sztuka próbuje ocalić. Są dzieła, które są niczym ślady – nie pozwalają zapomnieć, nie pozwalają przejść do porządku dziennego. Gerhard Richter, w swoim „September”, rozmywa kontury, zostawia tylko cień tego, co było monumentalne, a stało się cieniem. Trauma nie pozwala zapomnieć, ale też nie pozwala zobaczyć wyraźnie. Ślady, które nie wysychają, są jak te rozmyte plamy – nie do usunięcia, nie do zdefiniowania. Może cała kultura jest próbą poradzenia sobie z pamięcią – z tym, co nie daje się zamknąć, co domaga się powrotu, reinterpretacji.

Czasem mam wrażenie, że rzeczywistość rozpada się na równoległe ujęcia, jak w filmie „Timecode” – każdy z nas widzi tę samą scenę, ale z innej perspektywy, w innym tempie, z inną intensywnością. Moja wersja tego poranka nie jest jej wersją, choć staliśmy obok siebie. Każde z nas nosi w sobie inny ślad, inną ranę, inną opowieść o tym, co się wydarzyło. Egzystencjalna samotność w tłumie – nawet wśród ludzi, nawet w centrum miasta, śmierć jest zawsze doświadczeniem jednostkowym, nieprzekazywalnym.

Motyw czasu wraca jak refren. Gumowa nić, która nie chce pęknąć, rozciąga się coraz bardziej. Minuty wydają się godzinami, godziny latami. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość splatają się w jednym, intensywnym momencie. Czas przed wypadkiem – beztroski, zwyczajny, „jeszcze nie teraz” – i czas po, w którym wszystko jest już inne, choć na pozór zegar odmierza go tak samo. Ten „czas po” wpływa na codzienne czynności, na proste gesty, na rozmowy. Każdy łyk kawy, każde spojrzenie na światło koguta, każde przejście przez ulicę nosi w sobie echo tamtej chwili.

Ślad na asfalcie, to nie tylko jako pamięć, ale także wyrzut sumienia, ostrzeżenie. Miasto próbuje zmyć te plamy, przykryć nową warstwą, kurzu farby, ale one wracają, przebijają spod powierzchni, przypominając, że coś się wydarzyło, że ktoś tu był, że coś się skończyło. Ślady, które nie znikają, są jak wyrzuty sumienia miasta – ciche, uporczywe, nie do zamknięcia w żadnej narracji. Czy to nie jest najbardziej dojmujący ślad – ten anonimowy, przypadkowy, który domaga się interpretacji, choć nikt nie podejmuje tego wysiłku?

Muzyka Jóhanna Jóhannssona „Flight from the City” rozlewa się w mojej głowie jak mgła, która próbuje coś ukryć, ale przy tym niczego nie wyjaśnia. Eteryczna, niedopowiedziana, otwiera przestrzeń między dźwiękami, jakby szukała ciszy, która jest bardziej wymowna niż jakikolwiek krzyk. Cisza po śmierci – czy to cisza rezygnacji, czy cisza kontemplacji? Czy pozwala na zrozumienie, czy tylko pogłębia poczucie pustki? Może właśnie w tej ciszy rodzi się prawda – nie ta, którą można wypowiedzieć, ale ta, którą trzeba przeżyć.

Zostaję jeszcze chwilę, choć już nie ma po co. Środek miasta wraca do swojego rytmu, ale dla mnie ten poranek będzie zawsze sceną milczenia. Ślady, które nawet jeśli znikają, to nie wysychają, są jak ciche przypomnienie, że życie nie daje drugiej szansy na ten sam gest, na to samo spojrzenie, na to samo „kocham cię”. Dopijam zimną już kawę z papierowego kubka. W powietrzu wciąż unosi się zapach metalu i kurzu. I wiem, że choć za chwilę ruszę dalej, ten ślad zostanie ze mną – nie do usunięcia, nie do zapomnienia.

Ale to tylko początek. Bo ten ślad – brunatna plama na asfalcie, która nie chce wyschnąć, nawet gdy słońce zaczyna już podgrzewać chodnik – jest czymś więcej niż tylko dowodem na czyjeś odejście. Jest pytaniem, czy śmierć na ulicy, wśród gapiów, jest bardziej samotna niż ta, która przychodzi w ciszy domowego łóżka? Czy obecność innych jest jakąkolwiek ulgą, czy tylko potęguje poczucie obcości, gdy nikt w tłumie nie zna twojego imienia?

W tej chwili czuję, jakbym sam był śladem, który nie wysycha – cieniem, który przylgnął do miasta, do tego miejsca, do tej godziny. Może wszyscy jesteśmy takimi śladami – nie do końca obecni, nie do końca nieobecni. Miasto nosi na sobie ślady wszystkich, którzy przez nie przeszli, nawet jeśli nikt już ich nie pamięta. Każdy z nas zostawia po sobie coś, co nie daje się zmyć ani zapomnieć.

Myślę o tych wszystkich miejscach, w których ślady są niemal niewidoczne, a jednak istnieją – odciśnięte w pamięci, w gestach, w spojrzeniach. Może to właśnie jest jedyny sposób, by nie zniknąć całkiem: zostawić ślad, który nie wyschnie, nawet jeśli nikt nie będzie umiał go odczytać. Może życie polega na tym, by zostawiać ślady, które nie są tylko przypadkowym zabrudzeniem, ale czymś, co domaga się interpretacji – nawet jeśli nikt nie podejmie tego wysiłku.

Czasem wydaje mi się, że jesteśmy jak te plamy na asfalcie – niechciane, nieplanowane, a jednak nie do usunięcia. Miasto próbuje je zmyć, przykryć nową warstwą piachu, ale one wracają, przebijają spod powierzchni, przypominając, że coś się wydarzyło, że ktoś tu był, że coś się skończyło. Są jak wyrzuty sumienia miasta – ciche, uporczywe, nie do zamknięcia w żadnej narracji.

W tej chwili, stojąc na chodniku, czuję, że jestem częścią tej opowieści – nie bohaterem, nie narratorem, ale jednym z wielu śladów naniesionych na tkankę miasta. Może to jest nasza jedyna szansa na nieśmiertelność: być śladem, którego nie da się zmyć, być pytaniem, na które nie znajduje się odpowiedzi, być obecnością, której nie daje się zredukować do statystyki?

Dopijam kawę i wyrzucam kubek do pobliskiego kosza. Miasto i ja wracamy powoli do życia, jakby nic się nie stało. Ale ja jednak wiem, że się stało – i że ten ślad na asfalcie zostanie ze mną i we mnie, nawet jeśli wszyscy inni już dawno o nim zapomną.

Published inesejsłowem mówionymsłowem pisanym