Skip to content

Talerz pozbawiony smaku

Last updated on 5 lipca 2025

Deszcz padał od świtu, z uporem godnym większych spraw niż zwykły czwartek. Ulica była rzeką ruchu, w której każdy przechodzień płynął własnym nurtem, otulony kapturem, osłonięty parasolem, zamyślony, przyspieszony, jakby krople wody mogły rozpuścić nie tylko makijaż, ale i resztki złudzeń o słonecznym dniu. Samochody mijały mnie z sykiem, rozpryskując wodę na chodnik, a światła sygnalizacji odbijały się w kałużach, tworząc na moment iluzję innego, bardziej miękkiego świata. Przechodziłem przez to wszystko jak przez długi, rozciągnięty akord w „Inspirit” Julianny Barwick  – dźwięki, które nie mają początku ani końca, tylko trwają, rozmywając się w szumie mojego miasta. 

Każdy z mijanych ma w nim swoje życie, swój cel, swoją pilną sprawę. Twarze zamknięte w sobie,  z lekka nieobecne, spojrzenia wbite w chodnik, w ekrany telefonów, w niewidzialne mapy własnych lęków i pragnień. Nikt nie patrzył na nikogo dłużej, niż to było konieczne. Przypadkowe spotkanie wzroku było jak stróżka zimnej wody – natychmiastowy odruch wycofania.  

W tym tłumie byłem i nie byłem – obecny ciałem, nieobecny dla innych, tak jak oni dla mnie. Ale ta nieobecność nie jest zwykłą,  prostą pustką, nie jest brakiem, który można by łatwo zidentyfikować i opisać, lecz raczej stanem zawieszenia, w którym obecność i nieobecność przenikają się jak dwa cienie na tej samej ścianie. Idąc ulicą wśród ludzi, których ramiona niemal ocierają się o moje, czuję, jakbyśmy wszyscy byli zanurzeni w tej samej materii świata, a jednak każdy z nas otula się własną ciszą, własną nieprzenikalną powłoką, w której nie ma miejsca na gest, spojrzenie, pytanie. 

Moje ciało jest tu, wśród innych ciał, ale nie jestem dla nich kimś, kto mógłby zostać rozpoznany, zatrzymany, zapytany o cokolwiek. Moja obecność jest obecnością czysto fizyczną,  nie duchową – nie jestem tu „dla kogoś”, nie jestem odpowiedzią na czyjeś „gdzie jesteś?”. Wszyscy znikają w swoich światach, wpatrzeni w ekrany, zatopieni w myślach, pędzący ku własnym sprawom, jakby każde spotkanie wzroku było niebezpieczne, jakby wymiana słowa była ogromnym ryzykiem, na które nikt nie chce się zgodzić. 

W tej zbiorowej samotności, która jest bardziej stanem niż miejscem, nieobecność innych staje się dla mnie odbiciem mojej własnej nieobecności. Nie chodzi tu o zwykłe mijanie się – to raczej głęboka niemożność uobecnienia siebie wobec drugiego człowieka, niemożność bycia dla kogoś. Obecność bez wzajemności jest jak echo, które wraca do mnie z pustych ulic, z zamkniętych twarzy, z milczenia, niebędącego wspólnotą, lecz samotnością podzieloną na nieskończoną ilość fragmentów. 

Być może to właśnie na tym polega współczesna alienacja – na byciu tu i teraz, ale tylko dla siebie, na istnieniu, które nie zostaje potwierdzone w spojrzeniu drugiego, na obecności, która  nie staje się dialogiem,  pozostając  monologiem ciała w ruchu. 

Deszcz nie ustępował, a ja szedłem dalej, czując, jak wilgoć wsiąka w mankiety kurtki, jak chłód podchodzi pod skórę. Z każdym krokiem zbliżałem się do przychodni, w której przyjmował mój lekarz rodzinny, miejsca, gdzie ruch zamienia się w oczekiwanie, a anonimowość tłumu w anonimowość milczenia. Przed wejściem jeszcze raz spojrzałem na ulicę – na ludzi, którzy jak zaprogramowani pędzili dalej, nie zatrzymując się nawet na moment. Czy tylko z tego powodu, że padało? 

Wszedłem do środka, strząsając z ramion resztki deszczu. Kurtka, ciężka od wody, zawisła na wieszaku w rogu poczekalni, obok innych, równie przemoczonych, równie anonimowych. I wtedy zaczęło się to, co zawsze zaczyna się w takich miejscach: czekanie. Obserwacja.  

Poczekalnia w przychodni zdrowia to miejsce, gdzie czas zwalnia, a każda minuta rozciąga się jak guma do żucia, która dawno straciła swój pierwotny smak i jest teraz tylko usprawiedliwionym powodem dla przeżuwania. To coś, co daje zajęcie ustom, gdy słowa już dawno zamilkły, a rozmowa ustąpiła miejsca milczeniu. Owo milczenie nie jest wspólnotą. To raczej samotność podzielona na równe części i ulokowana na plastikowych krzesełkach ustawionych wzdłuż ściany, pod zegarem – o ironio! – zepsutym. 

Obok mnie kobieta z dzieckiem, dalej starszy mężczyzna ze stertą wyników badań, a jeszcze dalej jakiś młodzieniec nieodrywający wzroku od ekranu telefonu. W powietrzu unosi się zapach środków dezynfekcyjnych, zmieszany z nutą starego linoleum i wilgotnych płaszczy oraz kurtek na stojącym w rogu wieszaku. Od czasu do czasu słychać szelest kartek dobiegający z rejestracji, dzwonek telefonu, kaszel któregoś z oczekujących. Momentami pojawia się cichy szum rozmów, które w rzeczywistości nie są rozmowami, lecz wymianą niezbędnych informacji medycznych. Każda z obecnych tu osób zamknięta jest w kapsule oczekiwania. Każda ze swoim bólem, złym samopoczuciem, strachem. 

To tutaj, w tej przestrzeni, gdzie obecność innych jest fizyczna, ale komunikacja ograniczona do spojrzeń i półsłówek, rodzi się we mnie myśl, że być może przestaliśmy już naprawdę rozmawiać. Słowo, które kiedyś było mostem, dziś staje się coraz częściej skrótem, ikonką, gestem, który nie domaga się odpowiedzi, lecz wystarcza sam sobie. Jak emoji płaczącego klauna – ma zastąpić łzę, śmiech, współczucie i zrozumienie, a w rzeczywistości jest tylko znakiem nieodbytej rozmowy. Śladem po czymś, co mogło się wydarzyć, ale nie wydarzyło się nigdy. 

Czas w poczekalni nie płynie, lecz zastyga, rozlewa się w powietrzu jak mgła, która wnika w ubrania i myśli. Próbuję zająć się czymkolwiek – przewracam w dłoniach skierowanie na badania, czytam po raz setny swoje imię i nazwisko, jakby za każdą literą kryła się inna historia, inny powód, by tu być. Wokół mnie miesza się aromat mokrych płaszczy, stęchłego linoleum,  i czegoś trudnego do nazwania – zapachu oczekiwania, który nie jest ani przyjemny, ani jednoznaczny. Zerkam na ludzi wokół, szukając choćby cienia porozumienia, ale każdy jest zamknięty w swoim świecie, jakby obecność innych była tylko przypadkowym tłem, a nie potencjalnym początkiem rozmowy. 

Ktoś podnosi głowę, przez ułamek sekundy nasze spojrzenia się spotykają, lecz zaraz oboje uciekamy wzrokiem – on w okno, ja w podłogę. To krótkie zetknięcie nie rodzi niczego, nie zaprasza do słowa. Przypomina raczej pusty gest, pozbawiony znaczenia, który zostaje natychmiast wymazany z pamięci. W tej przestrzeni nawet spojrzenie ma w sobie coś defensywnego, jakbyśmy wszyscy pilnowali własnych granic, nie chcąc dopuścić do siebie cudzego niepokoju. 

Nagle, gdzieś z końca korytarza, dobiega dźwięk – ktoś upuszcza szklankę z wodą. Szkło uderza o podłogę, rozlega się krótki, ostry stuk, a potem cisza.  Dźwięk rozchodzi się po poczekalni jak echo, ale nikt nie reaguje. Przez chwilę mam wrażenie, że to ślad po dawnym dzwonie pogrzebowym – sygnał, który kiedyś zwoływał ludzi do wspólnoty, a dziś ginie w obojętności. Impuls, który mógłby połączyć, zostaje niezauważony i cichnie, zanim zdąży wybrzmieć naprawdę. 

Światło wpadające przez matowe szyby odbija się w ekranach telefonów, tworząc na nich migotliwe plamy, które zastępują prawdziwe spojrzenia. W tej przestrzeni, choć siedzimy blisko siebie, każdy z nas jest zanurzony w swoim własnym świecie – układa w myślach zdania, których nie wypowie, wiadomości, których nigdy nie wyśle. Słowo, które kiedyś było świadomym wyborem, staje się coraz częściej odruchem, a rozmowa, zamiast być prawdziwym spotkaniem, coraz częściej przypomina komunikat wysłany w pustkę – gest, który nie znajduje odbiorcy, nie wraca do nadawcy nawet cieniem odpowiedzi, rozpływa się w powietrzu jak para nad kubkiem kawy. Milczenie, które kiedyś było naturalną przerwą między zdaniami – przestrzenią, w której mogły wybrzmieć emocje i dojrzewać odpowiedzi – dziś coraz częściej staje się stanem podstawowym, niemal domyślnym, jakby rozmowa była wyjątkiem, a nie regułą. Samotność natomiast przestaje być doświadczeniem jednostkowym czy dramatycznym, a rozlewa się szeroko, przybierając formę rozproszonej mgły, która otula każdego z nas nawet wśród ludzi. To nowa norma: obecność bez spotkania, cisza bez przekazu, samotność, która nie boli nagle, lecz sączy się powoli, jak kolejny dzień życia  przesączający się przez mur codzienności. 

Przypomina mi się historia, którą noszę w sobie jak amulet w kieszeni: moja babcia, kobieta z innej epoki, uczyła swojego wnuka słów, które były czymś więcej niż tylko dźwiękiem – „dziękuję”, „jak się czujesz?”, „to ważne, że jesteś”. Dla niej każde z tych słów było jak mały rytuał, gest budowania mostu ponad codziennością. Dziś, gdyby próbowała skontaktować się z wnukiem, dostałaby od niego tylko GIF-y, ruchome obrazki, które mają zastąpić wszystko: troskę, pytanie, czułość.  

Zastanawiam się, czy nie jest tak, że świat, który kiedyś mówił wieloma odcieniami języka, dziś komunikuje się wyłącznie przez symbole. Wieża Babel z EMODŻI emoji – oto nasza współczesność. Kiedyś różnorodność języków była przekleństwem, dziś piktogramy mają być uniwersalnym lekiem na samotność, a w rzeczywistości są tylko protezą rozmowy, skrótem od nieodbytego spotkania. Każde emoji to ślad po czymś, co mogło się wydarzyć, ale nie wydarzyło się nigdy. Klik to mechaniczny odruch. Słowo – to świadomy wybór. 

W tej nowej wieży Babel coraz trudniej o prawdziwą wspólnotę. Utrata słowa jest równoznaczna z utratą bycia razem. Nie chodzi tu o brak informacji – tych mamy nadmiar – lecz o brak współobecności, o niemożność dotknięcia drugiego człowieka poprzez słowo, które dziś nie wybrzmiewa, lecz tylko przemyka przez ekran, nie zostawiając po sobie praktycznie śladu. Rozmowa, która była kiedyś dotykiem bez dotyku, dziś zamienia się w sekwencję gestów, które mogą obyć się bez odpowiedzi. 

Próbuję przypomnieć sobie jakąś rozmowę, która była czymś więcej niż wymianą danych, która miała w sobie ciężar i lekkość zarazem, która niosła ryzyko nieporozumienia, ale też szansę na prawdziwe odnalezienie wspólnej drogi.   

Patrząc na swoje odbicie w matowej szybie rejestracji widzę twarz, która milczy, mimo, że gdzieś głęboko, pod warstwą rutyny codzienności, tli się potrzeba słowa jako gestu, który mówi: „jestem tutaj, dla ciebie, z tobą”. I choć wiem, że być może nie doczekam się odpowiedzi, nie przestaję czekać. Bo rozmowa, nawet ta niespełniona, jest ostatnim bastionem bycia razem. 

Ileż razy chciałem wysłać do kogoś zdjęcie pustego talerza z krótkim podpisem: „brakuje mi smaku twojego głosu”. 

Czasem tęsknota nie potrzebuje wielkich słów ani długich wyznań. Wystarczy obraz – pusty talerz, ślad po czymś, co kiedyś było wspólne, ciepłe, sycące nie tylko ciało, ale i duszę. Ten talerz nie jest tylko naczyniem po posiłku – staje się cichym świadkiem nieobecności, braku, który nie daje się zapełnić niczym innym. Smak głosu drugiego człowieka to coś, co zostaje na podniebieniu pamięci, nawet gdy już dawno zamilkł śmiech, zgasły rozmowy, a codzienność rozpuściła się w milczeniu. 

Wysyłając taki obraz, nie proszę o odpowiedź. To nie jest wołanie o powrót, raczej ciche przyznanie się do głodu, który nie jest głodem chleba, lecz głodem obecności, głodem słowa, które mogłoby znów ożywić to, co puste. W tej jednej wiadomości – zdjęciu pustego talerza i kilku słowach – mieści się cała opowieść o tym, jak bardzo rozmowa bywa pokarmem i jak dotkliwie czuć jej brak. To gest bezradny, a zarazem pełen nadziei: może ktoś po drugiej stronie ekranu rozpozna w tym obrazie własną tęsknotę, własny głód, własne milczenie. 

Bo są takie braki, których nie da się zapełnić żadnym emoji, żadnym GIF-em, żadnym szybkim „ok”. Są takie braki, które domagają się głosu – niekoniecznie głośnego, ale prawdziwego, obecnego, ciepłego. I kiedy wysyłam pusty talerz, mówię: „brakuje mi ciebie, brakuje mi nas, brakuje mi rozmowy, która miała smak i zostawiała ślad”. 

Czasem próbuję rozmawiać w internecie, choć coraz częściej przypomina to próbę nawiązania kontaktu przez szybę – widzę czyjeś słowa, ale nie czuję ich temperatury, nie słyszę drżenia głosu, nie widzę, czy po drugiej stronie jest uśmiech czy cień gniewu. Ostatnio wdałem się w dyskusję na jednym z forów. Temat był błahy, może nawet śmieszny, ale dla mnie. W tamtej chwili stał się pretekstem do prawdziwej wymiany myśli. Po kilku zdaniach rozmowa się urwała. Ktoś mnie zablokował. Może miał rację. Może ja się myliłem. Ale nie dane nam było się dowiedzieć. Pozostała tylko bańka i cisza. 

Zastanawiam się, jak bardzo zmieniło się znaczenie słowa „rozmowa”. Kiedyś była ona wydarzeniem – czymś, co działo się tu i teraz, w obecności drugiego człowieka. Z całą nieprzewidywalnością i ryzykiem, że zostaniemy źle zrozumiani, że trzeba będzie się tłumaczyć, że pojawi się niezgoda, ale i z szansą na prawdziwe spotkanie. Dziś rozmowa coraz częściej jest wymianą komunikatów, które można w każdej chwili przerwać, wyciszyć, zablokować.  

Patrzę na to z perspektywy historii – od czasów, gdy Homer opowiadał swoje eposy ustnie, przez średniowieczne dysputy, w których słowo było orężem i narzędziem poznania, po kawiarnie Oświecenia, gdzie rozmowa była rytuałem, świętem rozumu i wspólnoty. Sokrates nie ufał pismu, bo zastępowało żywe słowo. Dziś nawet pismo ustępuje miejsca memowi, a spowiedź tiktokowa jest nową formą mowy bez odbiorcy – mowy, która nie czeka na odpowiedź, lecz na reakcję. 

Czasem myślę o poetach z chińskiej dynastii Tang, którzy rozmawiali wierszami, o europejskich kawiarniach, gdzie rozmowa była sztuką, o listach, które zbliżały pomimo odległości. Dziś szybciej odpowie mi algorytm niż przyjaciel, a słowo, które miało być spoiwem rzeczywistości, coraz częściej jest tylko dźwiękiem w pustym pokoju. 

Co robi dusza, kiedy nie mówi? Czy jeszcze czegoś potrzebuje, czy tylko układa i analizuje w sobie nieodbyte dialogi, jakby szukała w nich ratunku przed rozproszeniem? Czy w emoji, które wysyłamy w cyfrowym świecie, zostaje, choć cień prawdziwej intencji – czy to tylko pusta skorupa, w której nikt już nie szuka sensu? Myśląc o rozmowie zastanawiam się, czy naprawdę potrzebuje ciała, obecności, dotyku, czy wystarczy sama gotowość, by być z kimś przez chwilę – nawet jeśli nie mamy nic do powiedzenia? I jeszcze jedno pytanie, które wraca do mnie jak refren: czy potrafimy jeszcze mówić, nie mając racji? Czy umiemy pozwolić sobie na słowo, które nie jest deklaracją zwycięstwa, lecz próbą zbliżenia się do drugiego człowieka – choćby poprzez własną niepewność, nieporadność, obawę? 

Zatrzymuję się na tych pytaniach, pozwalam im wybrzmieć w sobie, jakby były nutami rozciągniętymi w czasie – nie po to, by natychmiast znaleźć odpowiedzi, ale by poczuć ich ciężar i lekkość zarazem.  

Ciało – ostatnia linia oporu wobec zanikania rozmowy. Nawet tutaj, w poczekalni, gdzie słowa są rzadkie, a spojrzenia uciekają, zmysły nie rezygnują z prób nawiązania kontaktu. Zapach wilgotnych płaszczy, ciężki, lepki, miesza się z aromatem kawy pani rejestratorki i czymś jeszcze – może z niepokojem, który unosi się w powietrzu jak kurz, widoczny tylko wtedy, gdy wpadnie w snop światła.  

Czasem słowa padają z ust osób siedzących obok, lecz nie są one kierowane do kogoś konkretnego – raczej jakby ktoś sprawdzał, czy jeszcze potrafi mówić. Krótkie westchnienie, cichy kaszel, szelest gazety – to wszystko są sygnały, które nie domagają się odpowiedzi, ale są znakiem, że oddycha obok. Ciało, nawet milczące, jest obecnością, której nie da się zignorować. 

Przypomina mi się scena z windy – dwie osoby, on ze słuchawkami, ona wpatrzona w telefon. Przypadkowy dotyk dłoni przy sięganiu po przycisk. Przez ułamek sekundy patrzą sobie w oczy. Nie pada żadne słowo, a jednak w tej chwili wydarza się coś, co wyprzedza mowę. Jakby przez moment znali się od zawsze, jakby rozmowa istniała przed słowem, w samym geście, w spojrzeniu, w drżeniu powietrza między tym dwojgiem ludzi. 

W takich chwilach przypominam sobie, że komunikowanie się nie zawsze zaczyna się od języka. Czasem rodzi się w ciele – w napięciu mięśni, w mimowolnym ruchu, w oddechu, który przyspiesza na widok drugiego człowieka. Być może to właśnie ciało jest ostatnim bastionem wspólnoty, której nie da się w pełni zastąpić żadnym emoji, żadnym kliknięciem, żadnym szybkim „ok”. Ciało, które czeka, dotyka, oddycha, nawet jeśli nie mówi – wciąż jeszcze pamięta, jak to jest być razem. 

Kiedy próbuję zrozumieć, czym jest rozmowa w świecie, który coraz bardziej wybiera skrót, obraz zamiast słowa, myślę o sztuce – tej, która nie daje się zamknąć w jednym komunikacie, która wymyka się prostym interpretacjom. Przychodzi mi na myśl obraz Luciana Freuda, „Large Interior, W11 (after Watteau)” – monumentalna scena codzienności, w której kilka osób tkwi razem w jednym pokoju, a jednak każda z nich wydaje się zamknięta w swoim własnym świecie. Wnętrze jest surowe, pełne śladów życia: obdrapane ściany, przesunięte meble, otwarte okno wpuszczające blade światło. Freud nie podkreśla więzi między postaciami – przeciwnie, maluje ich samotność, ich osobne trwanie, nawet jeśli dzieli ich tylko kilka centymetrów. Tak dziś wygląda rozmowa: obecność fizyczna bez prawdziwego spotkania, bliskość, która nie prowadzi do wspólnoty, lecz podkreśla, jak bardzo każdy z nas pozostaje „we własnym wnętrzu”. Każde słowo, jeśli już pada, jest próbą przebicia się przez tę niewidzialną szybę – nie zawsze udaną, nie zawsze odwzajemnioną, ale niezbędną, by choć na chwilę poczuć, że nie jesteśmy sami. 

W tle, w mojej pamięci, rozbrzmiewa ciągle muzyka Julianny Barwick. Jej głos nie jest ani piosenką, ani modlitwą, lecz pogłosem duszy, rozciągniętym w przestrzeni. To dźwięk, który nie domaga się uwagi, nie narzuca się, ale trwa, jakby rozmowa została odłożona na później – i nikt nie wrócił po nią do końca dnia. W tej muzyce jest coś z poczekalni: powtarzalność, zawieszenie, oczekiwanie na coś, co nie nadchodzi, a jednak samo czekanie staje się doświadczeniem. 

Dawno temu oglądałem „Her” Spike’a Jonze’a – melancholijną opowieść o miłości w epoce, gdy głos oddziela się od ciała, a bliskość staje się projekcją, tęsknotą, która nigdy nie zostaje w pełni zaspokojona. Bohater rozmawia z kimś, kogo nie może dotknąć, kogo nie widzi, a jednak rozmowa ta jest dla niego ważniejsza niż wszystkie spotkania w rzeczywistości. Czy to jeszcze dialog, czy już tylko monolog, w którym własne pragnienia odbijają się echem w cyfrowej pustce? 

Sztuka, muzyka, film – wszystkie te formy przypominają mi, że rozmowa, nawet jeśli zanika, pozostawia po sobie ślady. Czasem są to obrazy, czasem dźwięki, czasem tylko ulotne wrażenie, że gdzieś, kiedyś, byliśmy razem naprawdę.  

Kolejka do lekarza powoli topnieje. Zza drzwi gabinetu dobiega urywany głos pielęgniarki, ktoś wyczytuje kolejne imię pacjenta, ktoś inny podnosi się z krzesła, spogląda w kierunku rejestracji, jakby szukał potwierdzenia, że naprawdę jest na liście obecności tego dnia, w tym miejscu. Dziecko obok mnie próbuje coś powiedzieć matce, ciągnie ją za rękaw, ale ta ma słuchawki w uszach i patrzy w ekran telefonu – nieobecna, choć tak blisko.  

Wzdycham cicho czując na języku jakiś metaliczny posmak. Odruchowo zerkam na ekran telefonu, ale nie piszę żadnej wiadomości. Zamiast tego wypowiadam kilka słów do siedzącego obok starszego mężczyzny. Bez sensu, coś o pogodzie, że ciągle pada, że jak tak dalej będzie to nas zaleje… kilka słów – cicho, od siebie i jakby do siebie nie oczekując odpowiedzi. I wtedy zagadnięty zupełnie niespodziewanie podnosi wzrok. Nasze spojrzenia spotykają się na moment, krótki jak mrugnięcie, ale wystarczająco długi, by poczuć, że przez szczelinę wszechobecnego milczenia przebija się coś żywego, autentycznego. Czy uśmiech tego mężczyzny powinien odbierać jako potwierdzenie, że kontakt został nawiązany, że zareagowaliśmy na siebie w miejscu, gdzie takie reakcje raczej się nie zdarzają, bo nie potrafią przebić się poprzez strach przed diagnozą czy ból, z powodu którego tu jesteśmy.  

Może więc właśnie o to chodzi w rozmowie XXI wieku: nie o wymianę zdań, nie o racje, nie o informację, lecz o ten jeden gest, który pozwala wrócić do siebie nawzajem – jak do alfabetu, który trzeba było przypomnieć, by znów móc być razem. I nagle w tej poczekalni, gdzie czas stoi w miejscu solidaryzując się z wiszącym zepsutym zegarem, budzi się we mnie cicha nadzieja, że nawet jeśli słowa zanikają, to pragnienie spotkania – choćby w spojrzeniu, w geście, w milczeniu – nie zniknie nigdy. 

Za chwilę moja kolej wejścia do gabinetu. Przez szybę sączy się blade światło, na zewnątrz nadal pada. Odwracam się lekko i patrzę na nieznajomego obok – nie pytam, nie mówię, nie oczekuję. Pozwalam, by ten moment trwał, bez przymusu, bez pośpiechu, bez nadziei na natychmiastową konwersację. Może potrzebujemy jeszcze trochę czasu, by wrócić do chwil, gdy rozmowa leczyła nas lepiej niż niejeden lekarz. 

Published inesejsłowem mówionymsłowem pisanym

Be First to Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *