Last updated on 25 lipca 2025
Kabina do zdjęć w galerii handlowej. Światło LED zbyt białe, plastikowy stołek obity jakąś ekoskórą, z dwóch małych głośniczków zamocowanych w ścianach kabiny sączy się podłej jakości muzyczka – niby relaksacyjny podkład, a tak naprawdę jedynie powód do irytacji. Wrzucam monetę i wciskam guzik – trzy błyski, trzy twarze. Jedna prawdziwa, dwie już nie. W tackę wysuwa się pasek zdjęć – ostatnie ujęcie jest dziwnie przekłamane, jakby aparat próbował pomóc. Siedzę w tej kabinie i czuję, jak sztuczne światło wgryza mi się w skórę. Każdy błysk to mała śmierć – zabija to, co było, by narodzić to, co powinno być. Ten pasek fotografii jest jak wyrok.
. Trzy wersje mojej twarzy, ale która z nich jestem ja? Z czasem to pytanie zrodzone w tym plastikowym pudełku pełnym fałszywej iluzji, stało się początkiem obsesji – obsesji na punkcie tego, kim jesteśmy, gdy nikt nie patrzy. I kim stajemy się, gdy wszyscy patrzą. W epoce, w której każdy z nas nosi w kieszeni fabrykę twarzy, gdy można być lepszą kopią siebie po jednym kliknięciu, pytanie o autentyczność staje się nie filozoficzną ciekawostką, ale egzystencjalną koniecznością. Noszę w sobie bolesną potrzebę zrozumienia, dlaczego tak desperacko poszukujemy innych wersji siebie, i czy w tej pogoni za doskonałością nie tracimy przypadkiem tego, co w nas najcenniejsze – naszej nienaprawialnej, niedoskonałej, ale autentycznej ludzkości?
Ona wraca tym samym autobusem od trzech lat. Pielęgniarka z oddziału geriatrycznego, ręce spierzchnięte od płynu dezynfekującego, oczy zmęczone cudzym cierpieniem. Autobus jedzie przez przedmieścia jak szklany sarkofag – mijając opustoszałe stacje benzynowe i bilboardy ze sztucznymi uśmiechami. Szyby są wygięte, zniekształcają twarze pasażerów jak filtry z internetu. Siada zawsze w tym samym miejscu, przy oknie, gdzie odbicie miesza się z krajobrazem za szybą. Widzi siebie nałożoną na przechodniów, na reklamy, na puste place zabaw. To dziwne uczucie – być jednocześnie tu i tam, prawdziwą i odbiciem. Czasem myśli, że to właśnie tak działa jej telefon – nakłada jej twarz na życie, którego nigdy nie miała.
Wieczorem, w mieszkaniu pachnącym gotowaną kapustą i samotnością, wrzuca swoje zdjęcie do aplikacji. Palce drżą nad ekranem – nie z niepewności, ale z desperacji. Ustawia ekskluzywne wnętrze, rozkoszne szczeniaczki labradory obok i silne ramiona mężczyzny jak z katalogu ekskluzywnej bielizny. Każdy klik to próba ucieczki z życia, które stało się za ciasne, za przewidywalne, za bardzo podobne do odbicia w szybie autobusu.
W Holandii, w 2009 roku, powstała instalacja „A.I. Artificial Love”. Użytkownik wchodził do kabiny i był malowany cyfrowo w formie wyśnionej wersji siebie. Wystawa została zamknięta po fali depresji uczestników. Nikt nie przewidział, że największym cierpieniem będzie nie brak piękna, ale świadomość, że piękno można kupić – i że kupione piękno sprawia, iż własna twarz staje się nie do zniesienia.
Pielęgniarka patrzy na swoje odbicie w czarnym ekranie telefonu. Widzi siebie prawdziwą – zmęczoną, postarzałą, ale żywą. Potem dotyka ekranu i pojawia się jej cyfrowa wersja: uśmiechnięta, wypoczęta, otoczona luksusem. Problem nie leży w tym, która z tych kobiet może prawdziwa. Paradoks tkwi w tym, że świat nauczył ją, iż jej prawdziwa twarz – ta zmęczona, zraniona, ale autentyczna – nie zasługuje na miłość. Że miłość to nagroda za doskonałość, a nie dar za odwagę bycia sobą. Że lepiej być pięknym kłamstwem niż brzydką prawdą.
Ale czy można kochać filtr? Czy można przytulić algorytm? Czy można płakać w ramionach pikseli?
Naga stoi przed lustrem. Jest po dwunastogodzinnej zmianie. Twarz ma opuchniętą od płaczu z powodu pacjentki, której trzymała dłoń, gdy ta dziś umierała. Z lustrzanego odbicia spogląda na nią ta, która nosi w sobie cudze umieranie, cudze lęki, cudzą samotność. Wie, co znaczy być przy kimś w ostatniej chwili. Zna moc dotyku, gdy słowa już nie wystarczają. Jednak rozpaczliwie wraca to siebie tej z telefonu. Do kobiety, która ma idealną cerę, białe zęby, oczy bez cieni zmęczenia. Tej, która mieszka w domu z basenem, ma męża, który nigdy nie zapomina o rocznicach, dzieci, które nigdy nie chorują. Ta kobieta nigdy nie musiała trzymać za rękę umierającego. Ale ta kobieta nie wie, że miłość to czasem tylko ciepło dłoni w zimnym szpitalnym pokoju.
Pielęgniarka gasi światło w łazience. W ciemności wszystkie twarze są równe. Wszystkie odbicia znikają. Zostaje tylko ona – prawdziwa, niedoskonała, ale żywa. I może to wystarczy? A może to nawet za dużo? Bo owo „za dużo” to przytłaczająca autentyczność. Po latach życia w cieniu cudzych oczekiwań, po dniach spędzonych na byciu kimś dla innych – matką, pielęgniarką, żoną, córką – nagle staje twarzą w twarz z kobietą, którą prawie zapomniała. Ta prawdziwa wersja siebie niesie ze sobą całą historię: każdą rezygnację, każde stłumione pragnienie, każdy moment, gdy powiedziała „tak” zamiast „nie”.
W ciemności nie można już uciec w cyfrową fantazję o idealnym życiu. Nie można przełożyć swojej twarzy na tło luksusowej willi czy ramiona wymyślonego mężczyzny. Zostaje tylko ona – z popękanymi dłońmi od środków dezynfekcyjnych, ze zmęczeniem w oczach, z samotnością, którą nosi jak niewidzialny plecak. To „za dużo”, bo prawda o sobie może być bardziej bolesna niż najgorsza kłamstwo. Bo czasem łatwiej żyć w iluzji niż zmierzyć się z rzeczywistością własnych wyborów, własnych ograniczeń, własnej skończoności. Ta kobieta w ciemności to nie tylko pielęgniarka – to każdy z nas, gdy zgaśnie ostatnie światło i zostaniemy sami ze sobą, bez możliwości ucieczki w cyfrowe odbicia.
Może to wystarczy – bo autentyczność, choć bolesna, jest fundamentem prawdziwego życia. Może to za dużo – bo nie każdy jest gotowy na spotkanie z prawdą o sobie bez retuszu.
A jednak w tym samym czasie, po drugiej stronie miasta, dwadzieścia dwa metry kwadratowe. Meblościanka z płyty MDF, która pachnie ni to klejem ni to rozczarowaniem. Przez okno widać szary blok naprzeciwko – identyczny jak ten, w którym mieszka, jak setki innych w tym mieście. Ściany są cienkie; słychać sąsiadów, ich kłótnie, ich miłość, ich telewizory. Żyje w akwarium cudzych dźwięków, w przestrzeni, która nigdy nie stała się domem, a jedynie miejscem do spania.
Siedzi przed monitorem o trzeciej nad ranem. Wkleja zdjęcie swojej klitki do aplikacji z prośbą o „upgrade”. Chce kolumn, marmuru, złotych ram, winyli rozrzuconych artystycznie po podłodze, panoramicznego widoku na miasto. Jego rzeczywisty pokój odbija się w monitorze jak wyrzut sumienia – ciasny, szary, przepełniony marzeniami, które nie mają gdzie się pomieścić.
Teoretyczka Lili László napisała w 1974 roku „Manifest ornamentu”, twierdząc, że każdy ornament to wyparcie pustki – próba stworzenia nowej jaźni na ruinie starej. Chłopak nie wie o tym manifeście, ale intuicyjnie rozumie jego prawdę. Każdy dodany element do cyfrowego pokoju to kolejna warstwa makijażu na twarzy rzeczywistości, która boli swoją nagością.
Godzinami poprawia prompt jak modlitwę do algorytmicznego boga. „Dodaj więcej złota”, „usuń ten kąt”, „zmień światło na cieplejsze”, „niech będzie luksusowo, ale z gustem”. Sztuczna inteligencja posłusznie wykonuje polecenia, tworząc przestrzeń, która nigdy nie istniała i nigdy nie będzie istnieć. Ale w tej nieistniejącej przestrzeni chłopak czuje się wreszcie u siebie. Po raz pierwszy w życiu ma dom, którego się nie wstydzi.
Później drukuje ten obraz w kafejce internetowej, gdzie często spędza popołudnia. Dziewczyna za ladą oddając zamówiony wydruk patrzy na zdjęcie luksusowego wnętrza i mówi: „Ładnie pan mieszka”. On kiwa głową, nie kłamiąc – bo w jakimś sensie naprawdę tam mieszka, w tym złotym pokoju, który istnieje tylko w pikselach i marzeniach. Wiesza obraz nad łóżkiem, dokładnie naprzeciwko, żeby był pierwszą rzeczą, którą zobaczy po przebudzeniu.
Teraz, gdy zasypia, widzi siebie w złotym pokoju. Sen miesza się z rzeczywistością, a rzeczywistość z marzeniem. Rano budzi się w tym samym ciasnym pokoju, ale przez chwilę – tę krótką, błogosławioną chwilę między snem a jawą – nie wie, które życie jest prawdziwe. Które jest jego.
Czasem kładzie się na łóżku i patrzy w miejsce, gdzie wisi wydrukowany obraz złotego pokoju. Próbuje wyobrazić sobie, jak by się czuł, gdyby to była rzeczywistość. Zamyka oczy i udaje, że materac to nie składana sofa z Ikei, ale king-size łóżko z prawdziwego drewna. Że ściany nie pachną wilgocią, ale drogimi kadzidełkami. Że za oknem nie ma szarego bloku, ale panorama miasta, które należy do niego. Ale gdy otwiera oczy, rzeczywistość wraca jak zimny prysznic. Plama na suficie w kształcie mapy Polski. Sąsiedzi kłócący się za ścianą. Rachunek za prąd leżący na stoliku, którego nie ma za co zapłacić. Prawie czterdziestoletnie ciało, które jeszcze nie wie, kim chce być, leży w pokoju za tysiąc złotych miesięcznie i marzy o życiu za miliony.
I jeszcze gdzie indziej, w innym czasie, były mechanik, sześćdziesiąt siedem lat, nauczył się obsługi Midjourney od czternastoletniego wnuka. Ręce ma co prawda poplamione olejem, który nigdy się nie zmyje – czarne półksiężyce pod paznokciami to pamiątka po czterdziestu pięciu latach spędzonych pod maską samochodów. Ale jego palce poruszają się po klawiaturze z zaskakującą precyzją, jakby całe życie czekały na tę chwilę.
Wkleja swoje zdjęcie – to z legitymacji ubezpieczeniowej, jedyne cyfrowe, jakie ma. Prosi o wersję młodszą, muskularną, z „ładną kobietą i motorem w tle”. Algorytm nie pyta dlaczego. Nie ocenia. Po prostu tworzy.
Codziennie poprawia prompt jak modlitwę do świętego, którego imienia nie zna. „Więcej mięśni”, „mniej zmarszczek”, „dodaj Harleya Davidson”, „niech włosy będą gęste”, „niech oczy błyszczą jak kiedyś”. Sztuczna inteligencja cierpliwie wykonuje polecenia, nie wiedząc, że każde z nich to próba cofnięcia czasu, odwrócenia biologii, oszukania śmierci.
W Chile, w 2011 roku, powstała publikacja „Powtórzenia – techniki autokreacji w fotografiach weteranów wojny”. Jeden z bohaterów stworzył 213 wersji swojego portretu, każda młodsza od poprzedniej, każda bardziej heroiczna. Mechanik nie wie o tej publikacji, ale podąża tą samą drogą – drogą mężczyzn, którzy nie mogą pogodzić się z tym, że ich ciała zdradziły ich dusze.
Nad ścianą wisi już dwanaście wersji samego siebie. Ślady po pinezkach znaczą miejsca, gdzie wisiały poprzednie – nieaktualne już wersje, jak stare skóry węża. Każda nowa to zaprzeczenie poprzedniej, ale też jej kontynuacja. Ewolucja w tył, regresja ku młodości, która nigdy nie była tak piękna, jak jest teraz, gdy już jej nie ma.
Starzec patrzy na swoje cyfrowe ja i widzi nie kłamstwo, but prawdę – prawdę o tym, kim zawsze chciał być. Mężczyzną, który nie boi się spojrzenia kobiet. Mężczyzną, którego ciało nie boli po każdym ruchu. Mężczyzną, który ma jeszcze czas.
Żona zmarła trzy lata temu. Czasem, gdy budzi się w nocy, przez chwilę myśli, że to młody mężczyzna ze zdjęcia leży obok pustego miejsca w łóżku. Że to jego ramiona, jego oddech, jego przyszłość. Potem dotyka swojej pomarszczonej twarzy i wie, że to tylko sen. Ale czy sen jest mniej prawdziwy od rzeczywistości? Czy marzenie jest mniej ważne od stanu faktycznego?
W cyfrowym świecie ciągle ma dwadzieścia pięć lat i całe życie przed sobą. W prawdziwym ma sześćdziesiąt siedem i coraz mniej czasu. Która z tych wersji zasługuje na miłość? Która ma prawo do marzeń?
Wszystkie te historie – pielęgniarki, chłopaka, mechanika – krążą wokół tego samego pytania, które zadałem sobie w kabinie do zdjęć. Ale odpowiedź przychodzi dopiero wtedy, gdy wchodzę do wirtualnej „kaplicy doskonałości” – przestrzeni w metawersum, w której każdy awatar wygląda jak wyidealizowana wersja samego siebie. Wchodzę tam na próbę, przez ciekawość, przez potrzebę zrozumienia. Widzę setki kopii: uśmiechnięte kobiety o niemożliwie symetrycznych twarzach, idealnie umięśnieni mężczyźni z oczami jak z reklam zegarków, psy bez skaz, dzieci bez siniaków. Nikt nie mówi – wszyscy tylko patrzą na siebie.
To dziwne uczucie – być w miejscu, gdzie każdy jest najlepszą wersją siebie, ale nikt nie jest sobą. Awatary poruszają się jak w zwolnionym tempie, jakby bały się zepsuć swoją doskonałość zbyt gwałtownym ruchem. Każdy gest jest wykalkulowany, każdy uśmiech wyretuszowany w czasie rzeczywistym.
Joanna Wnuk skomponowała operę VR „Ave Perfecta” na głosy syntetyczne. Libretto opowiadało o wspólnocie, która oddała swoje dusze w zamian za cyfrową wieczność. W tej wirtualnej kaplicy czuję echo tej opery – setki głosów, które śpiewają hymn do własnego piękna, ale melodia jest pusta, pozbawiona człowieczeństwa.
Mój awatar nie ładuje się do końca – zostaje twarzą bez rysów. To błąd systemu czy może jego intuicja? Patrzę na siebie w lustrze metawersum i widzę pustą maskę, białą plamę tam, gdzie powinna być twarz. Inne awatary odwracają się ode mnie z niesmakiem. W świecie idealnych twarzy, twarz bez rysów jest obscenicznością, przypomnieniem o tym, co ukrywają pod warstwami cyfrowego makijażu.
Próbuję mówić, ale mój głos brzmi jak szum. Próbuję dotknąć innych, ale moja ręka przechodzi przez ich ciała jak przez hologram. Jestem duchem w maszynie, która została zaprogramowana do tworzenia bogów, ale zapomniała, jak tworzyć ludzi.
Wychodzę. W prawdziwym świecie moja twarz ma rysy – zmarszczki, blizny, asymetrię. Jest niedoskonała, ale jest moja. W metawersum mogę być kimkolwiek, ale czy chcę być kimś innym niż sobą? Czy doskonałość jest warta ceny utraty tożsamości?
Wracam do kabiny do zdjęć. Pasek zdjęć leży na podłodze jak porzucona skóra węża. Podnoszę go. Trzy wersje mojej twarzy patrzą na mnie z niemym pytaniem. Ta pierwsza – zmęczona, prawdziwa, ale może zbyt prawdziwa. Ta druga – poprawiona, upiększona, ale może zbyt doskonała. Ta trzecia – zniekształcona błędem aparatu, ale może właśnie przez to najbardziej ludzka.
Myślę o pielęgniarce wracającej autobusem, o chłopaku śniącym o złotym pokoju, o starcu drukującym młodość, o awatarach w cyfrowej kaplicy. Wszyscy szukamy tego samego – siebie, ale lepszego. Siebie, ale godnego miłości. Siebie, ale takiego, którego nie wstyd pokazać światu.
Wychodzę z kabiny. Światło LED gaśnie za mną jak zamykane oko. Z głośniczków nadal sączy się ta sama podłej jakości muzyczka, ale teraz brzmi jak żałobny hymn dla wszystkich wersji nas samych, które nigdy nie zaistnieją.
Czy zdjęcie to jeszcze my? Czy może już tylko ten inny ja, którego chcieliśmy stworzyć, ale który teraz patrzy na nas z wyrzutem? A może prawda jest prostsza – że każde zdjęcie, każdy filtr, każda cyfrowa transformacja to tylko desperacka próba powiedzenia światu: „Jestem. Widzicie mnie? Wołam do was”.
W galerii handlowej ludzie przechodzą obok kabiny, nie patrząc nawet w jej kierunku. Wiem, że każdy z nich nosi w telefonie setki wersji samego siebie. Każdy jest swoim własnym Pigmalionem, każdy rzeźbi swoją idealną wersję z cyfrowego marmuru.
Szkoda, że nie akceptują faktu, że najpiękniejsze rzeźby mają pęknięcia. I że to w tych pęknięciach mieszka prawda.

Be First to Comment