Skip to content

Melancholia bez meldunku

Pokój na czwartym piętrze w tanim hoteliku w Ustce. Tynk w korytarzu odpryskuje jak spłowiałe pamiątki z dzieciństwa – nie do końca wiadomo, czy to efekt wilgoci, czy ślady od uderzeń walizką przez nieuważnych gości. Karta do drzwi raz działa, raz odbija się cichym brzękiem, przypominając, że są miejsca, gdzie domieszka bałaganu jest wpisana w cenę noclegu. Znowu pada – raz po raz deszcz szura kroplami po parapecie. Telewizor nie działa. Jedynym wyjściem na świat jest uchylone okno oferujące zapach morskiej soli wymieszany z zatęchłym fetorem zsypu na śmieci. Lekko pożółkła firanka łaskocze zacieki na szybie, tapeta w pąsowe róże delikatnie odstaje tam, gdzie dobrała się do niej wilgoć, a nad całym pokojem unosi się niepokojący półcień. Jak domownik melancholijnej egzystencji.

Na stoliku – kubek po hotelowej kawie, zaparzonej z pozornej konieczności, aby rytuały dnia choć przez chwilę mogły udawać rzeczywistość. Moszcząc się na krawędzi łóżka, przez chwilę studiuję własne odbicie w oknie. Widać tylko połowę sylwetki, fragment twarzy, jakby nawet ciało w tym miejscu nie miało prawa do pełni. Za szybą dogorywa wieczorne miasto – reklama mrugającej pizzy na zepsutym neonie próbuje bezskutecznie wywołać głód tam, gdzie zmęczenie zdecydowanie wygrywa z łaknieniem.

Hotel to nie jest miejsce, w którym można się zbudować duchowo. To przystanek na trasie, punkt przesiadkowy dla emocji. Powitano mnie tu z lekką niechęcią, bez pytania o to jak minęła mi podróż, o samopoczucie – ot nic wielkiego zwykłe uprzejmości hotelowe. Recepcjonistka z ironicznym uśmieszkiem, była przekonana, że pomyliłem numer pokoju przy rezerwacji, bo przecież: „W listopadzie niemożliwa jest żadna rezerwacja powyżej trzeciego piętra. To czas zarezerwowany dla jesiennych cieni” – próbowała zażartować, widząc, że przemoczony nie mam ochoty na jakieś słowne przepychanki. Wbrew sobie uśmiechnąłem się na myśl, że przypadkowo mogę być rezydentem miejsca wycofanego z szerokiej dostępności. Zaiste ekscytujące.

Cisza hotelowego pokoju ciszą nie jest: są tu odgłosy wody bulgocącej w rurach, kaszel sąsiada zza ściany, puls agregatu pokojowej lodówki z pokaźną kolekcją maleńkich buteleczek — towarzyszek smutku i zapomnienia. Do tego ciągły szum niewysłowionych trosk rozrastających się nocą, stanowi klamrę dla historii, które zabieram w podróż. W takich miejscach oddychanie melancholią nie jest ani aktem odwagi, ani słabości – to po prostu styl życia tych, którzy na własne życzenie wpisali się w nieoczywisty pejzaż samotności.

Gapię się pąsowe róże na ścianie i wracają do mnie obrazy z ostatnich miesięcy. Podróże, przystanki, miejsca, które też były tylko tymczasowe. 

Pamiętam wagon WARS na trasie Białystok–Szczecin sprzed kilku tygodni. Podróże koleją zawsze miały dla mnie wymiar misterium — coś między wytęsknioną wizytą a próbą medytacji podczas łoskotu stalowych szyn. Listopad, jak co roku, rozmywał rzeczywistość za szybą. Klimatyzacja dmuchała bez litości, twarze pasażerów bledły od światła świetlówek, a powietrze pachniało jak na przemokniętych dworcach, gdzie nie da się opuścić peronu bez pozostawienia nań odrobiny samego siebie.

Siedziałem na wysokim barowym stołku przy okrągłym plastikowym stoliku, notując krótkie zdania, które rodziły się w mej wyobraźni: „W pustym kieliszku po winie gęstnieje wszystko, czego nie wypowiedziałem i czego nie da się wypłukać żadnym toastem”. Do diabła! Lubię te moje słowne akrobacje w samotności. 

Za oknami rozchlapana i chłostana wiatrem jesień. Tu drgania szkła na stole – mikropęknięcia dźwięku – towarzyszyły konduktorowi, który przechodził przez wagon tak delikatnie, jakby nie chciał obudzić ani drzemiących podróżnych, ani wskrzesić wypalonych, osieroconych światełek nad głową. Obok mnie przysiadła jakaś kobieta. Wydawała się być zmęczona w zbyt dużym płaszczu z lamówkami i spodniach składających się w większości z dziur. Oczywiście celowych. Wyjęła termos z herbatą: „Pan też dziś nie może zasnąć?” – nalała gorącego naparu do dwóch jednorazowych kubeczków, jeden podsuwając w moją stronę – „Po panu widać, że nie lubi pan takich listopadów jak ten”. Celne spostrzeżenie — pomyślałem. Nie lubiłem, gdy listopad z premedytacją mordował złotą polską jesień. Nie lubiłem święta zmarłych i budzącej się za chwilę gorączki przedbożonarodzeniowej.

O dziwo, poczułem, że zaczęło robić mi się trochę znośniej. Ta przypadkowa i nieoczekiwana rozmowa odizolowała mnie od wewnętrznego zgiełku. Zaproponowałem kobiecie lampkę czerwonego wina. Z aprobatą kiwnęła głową. Zapytałem, czy często widuje takich jak ja, przytłoczonych wspomnieniami nieodbytych podróży. „Często, zwłaszcza o tej porze roku,” odpowiedziała spokojnie, przesuwając wzrokiem po gdzieniegdzie zajętych siedzeniach. „Widzi pan, większość ludzi niby gdzieś jedzie, ale w środku cały czas zostają tam, skąd tak naprawdę nie zdążyli wyruszyć. Każdy nosi w sobie jakieś miejsca, w które nie dotarł – i nawet nie zawsze wie, czy jeszcze naprawdę chce tam dotrzeć”. Na chwilę między nami zawisło milczenie. Dopiero po kilku sekundach dodała z lekkim uśmiechem: „Ale proszę się nie przejmować. To nie jest takie rzadkie. W listopadzie samotnych pasażerów jest zawsze dużo więcej.”

Na peronie w Malborku, gdzie pociąg zatrzymał się na dłużej,  czekała grupa ludzi pod parasolami, losowy tłumek, który udawał, że wie, gdzie jedzie. Moja współtowarzyszka podróży wysiadła dużo wcześniej, w Olsztynie. Wars też opustoszał – zostałem z pustym kieliszkiem, niedopitą herbatą i własnym notatnikiem, w którym zapisywałem wyłącznie to, czego nie odważę się powiedzieć publicznie. Melancholia podróży zaczęła swędzieć, a niespełnione wspomnienia domagały się cichego wyjścia. Gdybym miał w sobie więcej odwagi, wysiadłbym na tej stacji, otworzył drzwi przed zimnem i pustką, tylko po to, żeby przez chwilę zobaczyć, czy można naprawdę gdzieś zostać na dłużej, zanim życie popchnie mnie z powrotem do kolejnego pociągu, na który nie chciałbym się spóźnić.

Pamiętam, jak kiedyś pojechałem do Holandii, aby dorobić trochę do marnej pensji prowincjonalnego pismaka. Potrzebowałem się zatrzymać gdzieś, gdzie nikt nie będzie pytał o plany na przyszłość. Hostel w Rotterdamie okazał się podobny do tego, w którym siedzę teraz – miejscem przejściowym, gdzie można oddychać cudzą obojętnością. Wracałem do pokoju po nocnych zmianach w zakładzie rybnym. W grudniowe poranki miasto wydawało się jeszcze bardziej obce niż zwykle, a każdy dzień zaczynał się od tych samych, prostych czynności – kawa, krótki prysznic, spojrzenie przez okno na chłodne ulice.

Zakład rybny był dla mnie miejscem przejściowym, jak hotel – nic tam nie trwało wiecznie. Ludzie przychodzili i odchodzili, rozmowy zazwyczaj dotyczyły pracy albo pogody. Po zakończonej zmianie  przy sortowaniu karpi, ręce miałem zziębnięte i obleczone w rybi zapach. Marijke, moja szefowa, codziennie przynosiła śledzie na śniadanie – mówiła, że to już taka jej tradycja. Żartowaliśmy z Ahmedem, kolegą z Egiptu, że każdy tu celebruje jakiś własny rytuał, nawet jeśli nie czuje, żeby coś naprawdę świętował.

Czasem, jeszcze przed rozpoczęciem zmiany, wchodziłem do hali filetowania. W przytłumionych światłach, bez ludzi, czułem się jak ktoś, kto nie do końca potrafi powiedzieć, za czym tęskni, ale jednocześnie doskonale wie, że tęskni. Włączałem cichutko na telefonie nagranie z artystycznej instalacji: słychać było oddechy, urwane słowa ludzi z różnych miejsc na świecie. Próbowałem wówczas zrozumieć, jak często w codziennym życiu zamrażamy własne emocje, nie pozwalając im wybrzmieć pełnym głosem. Patrzyłem na swoje odbicie w szybie akwarium z karpiami i na moment pozwalałem sobie na smutek – taki zwykły, ludzki, a nie jakieś wielkie, filozoficzne rozważania.

Gdy miałem na dzienną zmianę, schodziłem na śniadanie do hotelowej sali śniadaniowej. Siadałem z kawą, patrzyłem przez okno na zimne światło dnia, próbowałem łapać myśli. Chwila wyciszenia, zanim wezmę do ręki nóż do filetowania. Dosiadało się do mnie starsze małżeństwo, też Polacy, zapewne na wycieczce. On opowiadał jej jakiś prosty dowcip, ona sprawiała wrażenie rozbawionej i zafascynowanej, jakby śniadanie było ważnym rytuałem ich kolejnego wspólnego dnia. Obecność tej pary, choć przecież przelotna, łagodziła na chwilę samotność. Zaczęliśmy rozmawiać. O wszystkim i niczym, ot, jak to nieznajomi w miejscu publicznym. O pogodzie, rodzinie, o tym, jak święta zamieniają się z roku na rok w coraz cichsze i smutniejsze rytuały.

W pewnym momencie mężczyzna rzucił: „Łatwiej rozpuścić smutek w kawie, jeśli jej nie posłodzisz”. Śmialiśmy się, rozumiejąc, że w jego słowach chodziło o coś więcej niż tylko napój. Cicha życzliwość tej dwójki ludzi została ze mną przez resztę dnia – to była chwila ciepłego ludzkiego kontaktu, o który w życiowej podróży trudniej niż o czyste prześcieradło.

Pewnego dnia, będąc jeszcze w Polsce, odwiedziłem znajomy dom kultury – miejsce, które zapamiętałem z czasów, gdy życie wydawało się dużo prostsze, bo polegało na nurzaniu się w teatralnej pasji. Wnętrze było pełne kurzu, krzeseł, kredowych napisów na ścianie i cichego wspomnienia dawnych rozmów. Dawno niewidziany pan Marian, spał zawinięty w koc na wielkim fotelu, a obok niego leżały stare maski teatralne. Gdy do sali weszli młodzi aktorzy, obudził się i zażartował, że po co tu oni, skoro wszystko już zostało zagrane. Wśród przybyłych słychać było szmer rozmów, czasami ktoś wybuchał śmiechem. Poruszyły mnie krótkie historie o dniach, które przeminęły, o strachu przed nocą, o śmianiu się i płaczu jednocześnie. Przed wyjściem napisałem swoje imię kredą na ścianie, ale prawie od razu je starłem. Pozostała rozmazana, szaro-biała plama  – poświadczenie, że nie wiedziałem, czy wróciłem tu naprawdę, czy tylko na próbę.

Z Rotterdamu wróciłem do Polski bogatszy materialnie, ale — co dla mnie o wiele bardziej istotne — mentalnie. Nie zdołałem na dobre zaaklimatyzować się ponownie w redakcji, gdy kolejna podróż — tym razem do Japonii stała się dla mnie natychmiastowym wyzwaniem. Niby przypadek, bo ktoś w redakcji musiał z powodów zdrowotnych zrezygnować z wyjazdu służbowego i ja zostałem poproszony o zastępstwo, ale czy przypadki w ogóle istnieją? Czy to nie jest dobudowywanie historii do tego, co i tak ma się wydarzyć? 

W Aomori, na wzgórzu, pośród pól, stała samotna budka telefoniczna. W okolicy wszyscy wiedzieli, że można tu przyjść i porozmawiać z tymi, których już nie ma – zmarłymi bliskimi, dawnymi przyjaciółmi, z kimkolwiek kogo czujemy brak. Przed wejściem przez chwilę stał nastolatek. Widać było, że jest poddenerwowany, toczy jakąś wewnętrzną walkę ze sobą. Wreszcie wszedł do środka. Widziałem, jak przykłada słuchawkę do ucha i cicho wypowiada słowa, których nie potrafiłem ani usłyszeć, ani zrozumieć. Potem odwiesił słuchawkę, westchnął głęboko i wyszedł. Wyglądał trochę spokojniej, jakby właśnie pożegnał się z czymś, co długo go uwierało.

Moja kolej. Stanąłem w środku. Ten telefon nie był podłączony do żadnej sieci, ale to nie miało znaczenia – chodziło o gest, o chwilę zatrzymania i wypowiedzenie bólu albo tęsknoty. Nie przyszedłem z gotową mową. Trzymałem słuchawkę i przez moment milczałem. W głowie zrodziło się zwyczajne pytanie: czy trzeba mieć za sobą wielką stratę, żeby pozwolić sobie na żal? Czy smutek należy się tylko tym, którzy stracili „najwięcej”? W tej ciasnej budce nie dostałem odpowiedzi, ale przez moment poczułem się lżej – jak wtedy, gdy wystarczy nazwać swój stan, żeby zacząć odrobinę łatwiej oddychać.

Wróciłem do świata żywych. Ten dziwny zwyczaj – rozmowa z nieobecnymi, bez pośpiechu i bez świadków – paradoksalnie pomagał odnaleźć własny, codzienny głos. Może właśnie po to stawia się te budki: by nauczyć się mówić o czymś, co trudno wypowiedzieć nawet przed samym sobą.

Mając do załatwienia jakieś zaległe formalności w Słupsku, gdzie kiedyś mieszkałem i pracowałem, zatrzymałem się w tym hoteliku w Ustce. Dlaczego tutaj? Cóż, od zawsze hipnotyzowało mnie morze. Jego bezkres, spokój lub sztormowe wzburzenie, zawsze skłaniały mnie do głębszych refleksji i próby poukładania splątanych ścieżek mojego żywota. Wielogodzinne spacery po plaży nie męczyły, odwrotnie — otulały spokojem i duchową wszechwiedzą. Pod wieczór przemoknięty wróciłem do pokoju. Wyglądał znajomo, ale światło padało już inaczej. Przez ścianę słychać było czyjeś kłótnie o pilota do telewizora, ktoś rozmawiał z recepcją o przedłużeniu rezerwacji. Uśmiechnąłem się do tych drobnych absurdów codzienności – one były bardziej prawdziwe niż cokolwiek, co mogłem wyczytać w prospekcie podróżnym. Siadłem przy oknie, przeglądałem notatki i bilety pozostałe z różnych etapów podróży. Każdy z nich to ślad po kimś, kim już trochę nie jestem. Pokój wydawał się łagodniejszy niż na początku – czułem, jakby pozwalał mi na odrobinę zadomowienia w nie swoim miejscu.

Zamykam się u siebie, zostawiam uchylone okno, gaszę światła. Cisza wypełnia przestrzeń powoli, ale szczelnie. Słyszę tylko własny oddech i delikatne szumy tego miejsca – trzask rozgrzewającej się podłogi, westchnienie wodociągów, szmer deszczu za oknem. To wystarczy za całą rozmowę z sobą samym.

Nie wiem, jaka będzie pointa tej mojej podróży, ani czy coś jeszcze mnie tu zatrzyma. Myślę tylko, że czasami największą odwagą jest pozwolić sobie na bycie w zawieszeniu – nie udając, nie tłumacząc, nie domykając drzwi na siłę. W tej ciszy pokój staje się bardziej prawdziwy niż wszystkie miejsca, przez które przechodziłem. Tu nie muszę nikomu tłumaczyć swojej obecności ani usprawiedliwiać melancholii.

Zostanę więc jeszcze tylko trochę. Nie dlatego, że muszę wyjeżdżać, ale dlatego, że nie każdemu pokojowi można pozwolić zamieszkać w sobie. Nasz dom jest chyba tam, gdzie melancholia staje się czymś oswojonym – nie wstydem, a zwyczajnym współlokatorem.

A kiedy stąd wyjdę, być może zostawię po sobie cień, który wróci tu jeszcze nie raz – tak po prostu, bez patosu i pozostanie na dłużej, jak ślad czyjegoś buta na hotelowej wykładzinie.

Jeśli te słowa dały Ci do myślenia – ufunduj łyk energii niezbędnej do opisywania świata.

Dokarm autora kofeiną
Published inesej

Be First to Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *