Skip to content

Piękno w chaosie

Last updated on 29 października 2025

Niewielkie terrarium przysłała mi córka na sześćdziesiąte urodziny. Zadzwoniła z Warszawy, gdzie układa sobie życie bez mojej pomocy. „Żebyś miał coś żywego w mieszkaniu” – mówi – „Dbaj o nie i o siebie. Najlepszego!”. W szklanej kuli pleśń splata się z mchem, a ja nie wiem, czy to „coś” w środku umiera, czy rośnie. Na dnie jakieś poruszenie – może larwa, a może tylko cień mojej ręki, która, o dziwo, drży bardziej niż kiedyś.

Siedzę przy biurku o trzeciej nad ranem i patrzę na ten zielony nieład. Samo przyglądanie się stało się ostatnio moim głównym zajęciem — od kiedy zbliżyłem się do emerytury, od kiedy dzieci przestały dzwonić codziennie. Terrarium paruje, na ściankach tworzą się mapy kontynentów, które znikają, zanim zdążę je poznać.

Czy w tym wieku można jeszcze odkrywać piękno? Czy po sześćdziesięciu latach życia w porządku, w systemie, w planach na jutro — można nagle zacząć rozumieć rzeczy nienazwane?

Wczoraj robiłem porządek z papierami. Kartony z dokumentami, zdjęciami, listami — cała moja uporządkowana historia leży teraz rozrzucona na podłodze. W jednym pudle znalazłem notatki z więzienia, gdzie pracowałem jako wychowawca w latach osiemdziesiątych. Więzień, którego wszyscy nazywali „Papierowy”, godzinami dłubał przy jakichś dziwnych budowlach z gazet. Strażnicy się z niego śmiali, ja też wtedy nie ogarniałem, o co mu chodzi. W raporcie napisałem: „więzień ma natręctwa – klei z papieru rzeczy, które nie mają żadnego sensu”.

Dziś, wspominając te moje raporty, czuję wstyd. Ten człowiek w małej celi robił jedyną rzecz, która miała sens — tworzył coś, co nie miało się podporządkować żadnym regułom. Jego papierowe labirynty nigdy nie tworzyły regularnych kształtów – rozlewały się w bok, chwiały i zniekształcały, przechylając granice, jakby nie chciały się mieścić w określonej formie. Ale może właśnie w tym rozchybotaniu była wytęskniona wolność?

Przypomina mi to trochę „Codex Rotundus” z XIV wieku — jedyny znany iluminowany manuskrypt w formie koła. Mnisi przełamali linearną opowieść, zamykając czas w wiecznym kołowaniu. Tekst biegnie po spirali, nie ma początku ani końca, tylko ciągły ruch. Kto czyta pierwszy raz, wpada w panikę – gdzie zacząć? Ale po chwili orientuje się, że można zacząć wszędzie. Albo nigdzie. Ten więzień, jak średniowieczni iluminatorzy, rozumiał, że prawdziwa wolność leży w odmowie podporządkowania się logice prostych linii.

To stało się w marcu, gdy schodziłem do piwnicy. Stopień był wilgotny. Noga poszła mi w bok, usłyszałem trzask jak łamanie gałęzi. Ścięgno czworogłowego zerwane w trzech miejscach. Chirurg powiedział: „W pana wieku to się zdarza. Konieczna jest operacja, a po niej noga będzie w gipsie dziewięć tygodni”.

Dziewięć tygodni.

Najpierw złość. Potem przerażenie. A na końcu — coś, czego się nie spodziewałem. Ulga.

Skąd ulga, skoro przez dwa miesiące nie mogłem wstać z łóżka bez pomocy? Nie mogłem się umyć, ubrać, przejść do kuchni. Ciało, które przez sześćdziesiąt lat było posłusznym narzędziem, nagle stało się moim wrogiem. Na początku musiałem prosić żonę, żeby mi podała szklankę wody. To naprawdę przykre doświadczenie. Świadomość pełnej zależności od kogoś.

W trzecim tygodniu zacząłem płakać. Nie z bólu, ten ujarzmiałem farmakologią — z bezradności. Siedziałem w fotelu z nogą w gipsie, patrzyłem na terrarium i szlochałem jak dziecko. Nikt mnie nie widział, nikt nie słyszał. Po raz pierwszy od lat płakałem szczerze, brzydko, bez hamulców.

I wtedy zobaczyłem coś w terrarium, coś, czego wcześniej nie dostrzegałem. Pleśń nie walczyła już z mchem. Nie próbowała go zniszczyć ani podporządkować. Po prostu była. Rozrastała się asymetrycznie, bez planu, bez celu. Była piękna właśnie dlatego, że była przypadkowa.

Miewam sny. Sen to inna rzeczywistość. Ostatnio śniłem labirynt. Korytarz, który skręca pod niemożliwymi kątami, rozciąga się w nieskończoność. Spotykam tam siebie sprzed lat, młodszego, zbyt pewnego siebie, ale i bardziej zagubionego. To świat sprzeczności, gdzie czas to nie linia, lecz gęsta sieć przecięć. W tym śnie dźwięk nie zapisuje się na kartach pamięci, ale pozostaje, jak echo w pustym tunelu. Chaos przestaje być brakiem — staje się językiem, którego nigdy się nie nauczyłem. W latach dziewięćdziesiątych ktoś ukrył cyfrowy wiersz w strukturze błędu systemowego na płytach CD-R z pirackimi grami. Tak powstał „Code:Null”, który pojawiał się tylko wtedy, gdy czytnik się zawieszał. Nikt nie wie, kto to napisał. Składał się z fragmentów – urwanych zdań, liczb, znaków, które nie miały znaczenia, ale razem tworzyły coś jak krzyk komputera śniącego o śmierci.

Ten mój sen pozwala zrozumieć, że nieporządek przestaje być brakiem — staje się językiem istnienia. To przestrzeń, w której mogę zatracić się i odnaleźć na nowo. Gdzie geometria podąża za pragnieniem, a nie za regułami.

Często myślę o Dorocie, przyjaciółce, której już nie ma. Jak w ostatnim roku choroby przestała dbać o swój wygląd, przestała układać włosy, przestała ukrywać niedoskonałości ubioru. Na moje delikatne uwagi odpowiadała: „Przecież to już nie ma znaczenia”. Wtedy myślałem, że po prostu nie ma już siły walczyć, że poddaje się. Dziś, z nogą w gipsie, bezradny jak niemowlę, doskonale ja rozumiem — może pierwszy raz w życiu była do końca i z premedytacją sobą. Bez zakładanych masek, bez próby spełniania cudzych oczekiwań co do tego, jak powinna wyglądać żona, matka, przyjaciółka, kobieta.

I może właśnie wtedy była najpiękniejsza.

Pewnego deszczowego popołudnia zajrzałem do wirtualnej galerii awangardowych eksperymentów dźwiękowych i wizualnych. Instalacja zatytułowana „Entropia” oświetlona jest czerwonym, pulsującym na ekranie światłem. Projekcje zmieniają się w zależności od kąta, pod którym patrzę — raz widzę rozpadające się kwiaty, raz geometryczne wzory, które rozlewają się jak krew na śniegu. 

Czuję się dziwnie spokojny, jakbym po raz pierwszy nie muszę niczego rozumieć. Tu nieprzewidywalność jest sterowana, ale mimo to prawdziwa. Szarpie mną do głębi. Irytacja miesza się z fascynacją. Nie znam kształtu tej sztuki, ale czuję, że to właśnie jest uderzenie w punkt — rozpad jako forma, z którą można żyć, nie próbując jej naprawić. Coraz bardziej uświadamiam sobie, że piękno mieszkające w entropii nie musi mieć formy, którą da się ogarnąć rozumem — to jest po prostu piękno porzucenia kontroli i zaakceptowania nieprzewidywalności.

Na wyświetlającym się w rogu okienku czatu z komentarzami jakiś mężczyzna – Zybi436 – napisał  „To nie jest sztuka”. A ktoś ukryty pod pseudonimem Nerli wrzucił: „Podobne do ciebie, gdy się śmiejesz”. W tej chwili rozumiem, że nieporządek nie potrzebuje usprawiedliwienia — potrzebuje tylko świadków i uczestników.

Fizjoterapia była męcząca i monotonna. Miałem zginać nogę o pół centymetra dziennie. „Proszę się starać, proszę pana” – apelował fizjoterapeuta, dwudziestokilkuletni letni chłopak, który sam nigdy nie musiał prosić o pomoc przy wstawaniu z łóżka. Starałem się. Pot lał mi się po czole, gdy próbowałem podnieść stopę o kilka centymetrów. Moja noga — która kiedyś biegała maratony, grała w piłkę, nosiła moje córki — teraz nie potrafiła wykonać najprostszego ruchu.

W tym samym okresie czytałem o Dorothy Wordsworth i jej „Sea Sketches” – akwarelach malowanych z pokładu statku podczas choroby morskiej. Ręka drżała, farba się rozlewała, kompozycja pękała. Krytycy kilka lat później nazwali te plamy i rozlania awangardowymi. Ale ona nie myślała o awangardzie – malowała, żeby nie zwariować. Te plamy i rozmazania były bardziej prawdziwe niż tysiące przemyślanych kompozycji.

Może moja boląca noga, plamiste obrazy Dorothy i papierowe labirynty więźnia to ten sam język — język rzeczy, które się łamią, ale nie poddają.

Ten sen o korytarzu powraca, ale coraz rzadziej mnie niepokoi. Teraz gdy go przechodzę, nie walczę już z jego nieoczekiwaną geometrią. Uczę się iść bez celu, pozwalając nogom nieść mnie tam, gdzie prowadzą. W tym korytarzu moja kulawa noga nie boli — jest po prostu częścią ruchu, który nie musi być doskonały. 

Czasem w tym śnie słyszę też muzykę — to harfa zniszczona przez sztorm. Islandzka artystka Þórunn Grétarsdóttir nagrała kiedyś „For Broken Harp and Mouth” na połamanej harfie znalezionej na wybrzeżu. Struny pękały podczas nagrania, ale ona nie przerywała. Dodała tylko głos – nieregularny oddech, który wypełniał przestrzeń między dźwiękami. To nie była muzyka w tradycyjnym sensie. To była mapa bólu, którą można było wysłyszeć. Budzę się z uczuciem, jakbym wreszcie zrozumiał coś, co przez lata mi umykało.

Terrarium stoi na parapecie nieruchome, ale para wodna na szkle układa się w nowe wzory. Myślę o Dorocie, która odeszła rok temu, zostawiając mnie z pytaniami, na które za późno już szukać odpowiedzi. Myślę o dzieciach, które mają swoje życie i swoje problemy. Myślę o sobie — starym  człowieku z chorą nogą, który dopiero teraz zaczyna dostrzegać, że może nigdy nie rozumiał niczego istotnego.

Czasem wracam do historii o tratwie ratunkowej dryfującej po Morzu Barentsa. Z helikoptera nagrano samotną tratwę między falami wysokimi jak budynki. Odnaleziono ją po tygodniach poszukiwań — pustą. Po wyciągnięciu okazało się, że na dnie był rysunek – kilka linii, w kształcie fal, które nie łączyły się w całość, ale tworzyły pewien rytm, jak nieprzerwany oddech.

Fala nie zna kompozycji. Nie pyta o pozwolenie, nie przestrzega zasad. Rozbija się o brzeg z siłą, która jest jednocześnie niszczeniem i tworzeniem. Te niedokończone linie na dnie tratwy to może ostatni gest kogoś, kto rozumiał, że piękno nie zawsze ma swoją pełną formę.

W piątym miesiącu mojej rehabilitacji córka dzwoni z Warszawy. „Tato, może jednak wynajmiesz kogoś do pomocy? Martwię się o ciebie”. Chcę powiedzieć „tak, przyjedź, pomóż mi”. Ale mówię: „Radzę sobie”. I to prawda. Radzę sobie inaczej niż kiedyś, gorzej, wolniej, ale radzę sobie.

Rozpad nie jest filozoficzną kategorią. To sposób, żeby przestać się bać nieporadności. Żeby pogodzić się z tym, że moja historia — jak ten papierowy labirynt więźnia — nigdy nie będzie przebiegała prosto. Że moje ciało, moje wspomnienia, moje relacje będą się chwiać pod własnym ciężarem.

I może właśnie w tym chwianiu jest coś, czego szukałem przez sześćdziesiąt lat, nie wiedząc nawet, że szukam.

Terrarium już nie paruje. Mech zniknął prawie całkowicie, larwa zamieniła się w coś, czego nie potrafię nazwać. Na szybie nowa mapa — krople wody układają się w linie, które jutro będą zupełnie inne.

Siedzę w fotelu z nogą opartą na podnóżku i po raz pierwszy od lat nie martwię się o jutro. Patrzę, jak terrarium oddycha — powoli, jakby nieregularnie, jak stary człowiek, który wreszcie przestał udawać, że jest silny.

W mojej pamięci żyje dźwięk tej zniszczonej harfy z wybrzeża. Struny przerwane, głos pęknięty, ale melodia, która nie chce umilknąć. To muzyka wszystkich, którzy przestali udawać, że potrafią grać według nut. Każdy zgrzyt, każde załamanie głosu to dowód na to, że coś w nas trwa mimo wszystko.

Może o tym właśnie myślę — że nie musimy być idealni, żeby być prawdziwi. Że pęknięcia w naszej skorupie nie są błędami do naprawienia, ale miejscami, którymi dochodzi światło.

Porządek to jedynie inna forma lęku przed tym, co nadchodzi. A to, co nadchodzi, nie pyta o pozwolenie, czy może przybyć.

Może właśnie dlatego jest piękne. Choć straszne.

Published inesej

Be First to Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *