Skip to content

Ramy mojego portretu

Last updated on 10 maja 2025

Stoję przed lustrem, które nie odbija mojej twarzy, lecz raczej kontury, w których próbuję się zmieścić. Każde spojrzenie to negocjacja z własnym wizerunkiem – tym rzeczywistym i tym wyobrażonym. Czasem zastanawiam się, czy portret, który noszę w sobie, jest rzeczywiście mój, czy może został nakreślony cudzą ręką, obramowany oczekiwaniami, które przyjąłem jako własne.

Pamiętam ten moment przebudzenia – stałem przed wyblakłym portretem w babcinym salonie, gdy nagle dostrzegłem nie tylko starzejące się płótno, ale i ramy, które kiedyś wydawały się złote. Zrozumiałem wtedy, że granice, które wyznaczają nasz obraz, są równie kruche i przemijające jak to, co starają się utrzymać w ryzach. Rama – ta pozornie neutralna struktura – okazała się równie wymowna jak sam obraz.

Czy mój portret jest jeszcze mój, skoro wyznaczają go linie, które nie ja nakreśliłem? To pytanie towarzyszy mi, gdy próbuję oddzielić to, co autentyczne, od tego, co narzucone. Czuję się czasem jak płótno przemalowywane zbyt często, gdzie trudno już rozpoznać pierwotne barwy spod warstw cudzych oczekiwań i własnych kompromisów.

Prometeusz – ten mityczny buntownik – jawi mi się jako pierwowzór każdego, kto próbuje namalować własny portret wbrew narzuconym ramom. Ukradł bogom ogień, by rozświetlić ludzkie życie, a potem został przykuty do skały – własnymi decyzjami, cudzym wyrokiem. Jego portret nie miał ram, a może właśnie ten skradziony ogień był ramą – bolesną, ale rozświetlającą?

Myślę o nim jako o malarzu tytanicznym, który nie tylko stworzył człowieka, ale dał mu światło, by mógł zobaczyć siebie. W tym geście odnajduję istotę każdego autoportretu – jest w nim zawsze element kradzieży, wyrywania czegoś z ustalonego porządku, by stworzyć przestrzeń dla własnego istnienia.

Malowanie siebie to akt odwagi, czasem nawet buntu. To odmowa przyjęcia gotowego wizerunku, to powiedzenie: „Ja sam zdefiniuję swoje kontury”. Ale czy rzeczywiście możemy uwolnić się od ram, które nas określają? Czy tożsamość nie jest właśnie nieustającym dialogiem między tym, co wewnętrzne, a tym, co zewnętrzne?

Pamiętam mój rysunek – miałem może pięć lat. Narysowałem dom, który nie mieścił się w ramce zeszytu. Dach wychodził poza linię, a komin sięgał marginesu następnej strony. Opiekunka w przedszkolu powiedziała: „Musisz nauczyć się rysować tak, żeby wszystko się mieściło”. Płakałem wtedy, nie rozumiejąc, dlaczego mój dom musi być mniejszy niż ten, który widziałem w wyobraźni. Dziś myślę, że to była moja pierwsza lekcja o ramach – o tym, jak świat próbuje nas zmieścić w przestrzeni, którą dla nas przewidział.

Tożsamość nie jest skończonym dziełem, lecz raczej szkicem, który nieustannie poprawiamy. Każde doświadczenie, każde spotkanie, każda decyzja dodaje nową linię, nowy odcień. Czasem te zmiany są subtelne, niemal niezauważalne, innym razem gwałtowne – jak pociągnięcie pędzla, które przekreśla dotychczasowy obraz.

W tym procesie ciągłego stawania się czuję echo słów Gombrowicza: „Ja sam tu jestem, was tu nie ma. Ja sam, ja sam”. To wołanie o autonomię, o prawo do samostanowienia, które przebija się przez nawarstwione konwencje i oczekiwania. A jednocześnie to „ja” nie istnieje w próżni – jest zawsze uwikłane w relacje, w konteksty, w historię.

Myślę o malarzu, który całe życie poprawia jeden obraz – swój własny portret. Z każdym dniem dodaje nowy szczegół, zmienia perspektywę, koryguje proporcje. Aż w końcu, gdy uznaje dzieło za skończone, odkrywa, że płótno przestało oddychać. Umarło od nadmiaru poprawek, od desperackiego dążenia do doskonałości.

Czy nie tak właśnie dzieje się z nami, gdy zbyt kurczowo trzymamy się wyobrażenia o tym, kim powinniśmy być? Gdy próbujemy zmieścić się w ramach, które wydają się złote, ale w rzeczywistości to zwykły tombak?

Najwięcej miejsca do malowania mają dzieci – bo jeszcze nie są ograniczone żadnymi ramami. Ich spojrzenie jest otwarte, wolne od jakiejkolwiek konwencji czy oczekiwań. Patrzą na świat i na siebie z bezpośredniością, która z czasem — co nieuniknione — zostaje utracona. Od momentu gdy się pojawią, z każdym rokiem ramy zacieśniają się – najpierw są to słowa rodziców, potem opinie rówieśników, wreszcie społeczne normy i kulturowe wzorce.

Czasem te ramy są przezroczyste, ale podduszają jak szklany klosz. Nie widzimy ich, dopóki nie spróbujemy się poruszyć, wyjść poza wyznaczone granice. Dopiero wtedy odkrywamy, że nasza wolność była iluzją, że poruszaliśmy się w przestrzeni starannie wyznaczonej przez innych.

Inne ramy są zrobione ze słów, których nigdy nie wypowiedzieliśmy. Z gestów, na które nie mieliśmy odwagi. Z decyzji, których nie podjęliśmy. Te niewypowiedziane możliwości, te niezrealizowane wersje nas samych, tworzą negatywową przestrzeń wokół naszego portretu – definiują nas przez to, czym nie jesteśmy.

Śniło mi się kiedyś, że wchodzę do galerii pełnej moich portretów. Każdy namalowany inną techniką, w innym stylu, z inną ekspresją. Niektóre były jasne i wyraźne, inne zamglone, jakby artysta nie był pewien, co chce uchwycić. Podchodziłem do każdego, próbując rozpoznać siebie, ale żaden nie wydawał się w pełni mój. Aż w końcu dotarłem do pustej ramy. Stałem przed nią długo, czując dziwny niepokój. Nagle zrozumiałem – to była jedyna rama, w której mogłem się zmieścić. Pusta, czekająca na to, bym sam nakreślił swój obraz. Obudziłem się z uczuciem ulgi i lęku jednocześnie – wolność tworzenia siebie niesie ze sobą ciężar odpowiedzialności.

W galeryjce na obrzeżach Lizbony widziałem kiedyś niezwykły autoportret: tylko oczy i tło. Brak konturu. Brak ramy. Artysta napisał pod spodem: „Nie miałem się gdzie zmieścić.” Ta prosta deklaracja uderzyła mnie swoją prawdziwością. Ileż razy czułem, że nie mieszczę się w ramach, które zostały dla mnie przewidziane? Że mój wewnętrzny obraz rozsadza kontury narzucone z zewnątrz?

Od ikon w złoconych ramach po selfie w smartfonie – człowiek nieustannie kadruje siebie. Zmienia się tylko technologia, ale potrzeba pozostaje ta sama: zobaczyć siebie, utrwalić swój wizerunek, potwierdzić swoje istnienie. „Portret ma pokazywać twarz, ale często pokazuje tylko ramę” – ta myśl towarzyszy mi, gdy przeglądam niekończący się strumień wizerunków w mediach społecznościowych.

Myślę o Van Goghu i jego „Autoportrecie z obciętym uchem” – geście rozpaczy, ale też walki z własnym wizerunkiem. W tym drastycznym akcie dostrzegam desperacką próbę przedefiniowania siebie, wyrwania się z ram, które stały się nie do zniesienia. To ekstremalna forma dialogu z własnym obrazem – dialogu, który prowadzi każdy z nas, choć zazwyczaj mniej dramatycznie.

Bo portret to zawsze dialog – między tym, jak widzimy siebie, a tym, jak widzą nas inni. Między tym, kim jesteśmy teraz, a tym, kim byliśmy i kim chcemy się stać. Między wewnętrznym poczuciem tożsamości a zewnętrznymi oczekiwaniami.

W tym dialogu kluczowe jest pytanie: kto ma ostatnie słowo? Kto decyduje o ostatecznym kształcie portretu? Czy ja sam, czy może społeczeństwo, kultura, historia?

Co jeśli nasz prawdziwy portret to nie obraz, lecz ślad farby, który zostawiamy na dłoniach innych? Co jeśli istota naszej tożsamości nie zawiera się w starannie wykadrowanym wizerunku, ale w tym, co wykracza poza ramę – w relacjach, w działaniach, we wpływie, jaki wywieramy na świat?

Stoję znów przed babcinym portretem. Nie zmienił się. Ale ja już wiem – mogę zdjąć ramę, nie niszcząc obrazu. Mogę wyjść poza kontury, które kiedyś wydawały mi się nienaruszalne. Mogę pozwolić sobie na niedokończony portret, na tożsamość w ciągłym ruchu.

A co, jeśli te ramy, których tak się boimy, są jedynym, co nas jeszcze trzyma w całości? Co jeśli bez nich rozpadniemy się na fragmenty, które nigdy nie utworzą spójnej całości? Może właśnie w tym napięciu – między pragnieniem wolności a potrzebą struktury – kryje się istota naszego człowieczeństwa?

Czasem rama nie trzyma płótna – tylko nasze złudzenia. Złudzenie stałości, złudzenie spójności, złudzenie kontroli. A może właśnie w akceptacji tej płynności, tej nieustającej zmiany, kryje się klucz do autentyczności?

Patrząc na swoje odbicie, widzę nie tylko to, co jest, ale i to, co mogłoby być. Widzę linie, które przekraczają ramy lustra, rozciągają się w nieskończoność. I w tej przestrzeni, poza złotymi ramami, odnajduję wolność – nie do namalowania idealnego autoportretu, ale do ciągłego tworzenia siebie na nowo.

Published inesejsłowem mówionymsłowem pisanym

Be First to Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *